niedziela, 29 września 2013

Rozdział 17 - "Bawimy się w berka"

Minął tydzień. Albo dwa. Sam nie wiem, czas upłynął tak szybko, że nie zdążyłem wejść i zejść ze skałki wspinaczkowej, gdy nagle wylądowałem w Bunkrze 9 ze świadomością, że za parę godzin wyślą mnie na ekscytującą, samobójczą misję, od której zależy wiele dość istotnych rzeczy jak na przykład życie całej ludzkości. Pozostaje mi tylko skakać z radości.
Informacja godna zapamiętania: Chodzących stolików nie myje się ajaksem.
Po kilku godzinach biegania za tym ustrojstwem, w końcu udało nam się go udobruchać i namówić do pozostania na swoim miejscu. Nie było to łatwe, bo zdążyliśmy dorobić się kilku zadrapań, strupów i siniaków. Naprawdę, nikomu nie polecam uganiania się po ciemnym lesie za wrednymi meblami.
Nową przepowiednię przeanalizowaliśmy już tyle razy, że coś przewraca mi się w żołądku jak tylko słyszę choćby słowo o jakichś monetach czy złotych ptakach. Niestety nasz psi los składa się dokładnie na to, co zawiera ten zagmatwany wierszyk. A więc witaj w świecie herosów, miejscu gdzie rymowanki decydują o życiu i śmierci!
Victoria i Nadia zaczęły rozpracowywać teorię o tym, że ktoś nas szpieguje. Ta druga stara się odciągnąć tą pierwszą od myśli, że to musi być ktoś z nas, tłumacząc, że przez to tylko popadniemy w paranoję. Cóż, chyba pierwszy raz się w czymś z nią zgadzam. Córka Nike już i tak chodzi przerażona, jakby miała na karku bandę rozwścieczonych cyklopów.
Max odbywał codzienne lekcje korzystania z krowich zdolności na zawołanie. Jak na razie bez skutku. Jest załamany faktem, że jako jedyny nie wie kto jest jego boskim rodzicem, a ostatnio założył worek na głowę, mówiąc, że najprawdopodobniej nie jest też herosem.
Od czasu pojawienia się Minotaura w spódniczce w obozie, Jake punktualnie o 12 porywa gdzieś Vic. Za każdym razem dziewczyna wraca z lekkim uśmiechem, ale momentalnie psuje jej się humor, gdy ktoś wypowie słowo "misja".
Dionizos nie pogodził się jeszcze z faktem, że przeżyłem, co nie omieszkuje okazywać mi przy każdym spotkaniu. Tata i mama odzywali się jeszcze parę razy, ale zawsze, gdy zaczynałem pytać, mówili, że mają ważny telefon.
A ja? Udając, że wszystko jest okej, wykonywałem każde czynności i polecenia jak maszyna. Zniknęła radość, która wykwitła pierwszego dnia powrotu do Obozu. Prysła szansa na spokojne, normalne życie. Prawda uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Straciłem sens życia. Mogłem umrzeć równie dobrze w tamtej chwili. Nie zależało mi. Nie sądziłem jednak, że moje poglądy mogą odmienić się tak prędko.

Pamiętam, jakby to było wczoraj... Bo w sumie było. Powoli przeżuwałem kęs swojej kanapki z masłem orzechowym, niebieskimi oczami szukając w talerzu odrobiny nadziei. Było tłoczno, z resztą jak zawsze, więc naturalnie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Max, tak dla tradycji, oblał Pana D sokiem z pomarańczy. Bóg właśnie prawił mu kazanie o jego niedojrzałości i pluł na wszystkich, którzy znajdowali się w odległości co najmniej dwóch metrów, kiedy drzwi jadalni otworzyły się, a ja poczułem gorąco oblewające mi plecy. Objawiło się najpierw w postaci łagodnych ciarek. Po dłuższej chwili zaczęło grzać mnie w kark, co wydało mi się nieco podejrzane. I wtedy zrozumiałem, że nagle zrobiło się trochę jaśniej. Zaciekawiony, uniosłem błyszczące spojrzenie na Bezimienną, która nie ruszając się, jak skamieniała gapiła się na osobnika, który wszedł do środka. Albo na osobników. Z prędkością błyskawicy obróciłem się na krześle, mrużąc oczy pod wpływem jasnych promieni. Wyszczerzyłem się, patrząc na blask zalewający wejście na obiadówkę. Był taki... Naturalny. Coś wymieszało się z światłem i wyszło przed błyszczącą poświatę, odsłaniając zmęczone, lekko wydoroślałe rysy twarzy i brudną szramę przecinającą policzek. Ciotka Thalia błysnęła w naszą stronę zębami i odgarnęła posklejane włosy z czoła.
- Znaleźliśmy fragment słońca.
Nie wiedząc czemu, wszyscy podskoczyliśmy równo w ławkach i zaczęliśmy wiwatować. To było jak zwiastowanie. Cudowne uczucie, które towarzyszyło za każdym razem, gdy mogło się ujrzeć coś boskiego. (Coś NAPRAWDĘ boskiego. Nie to, że nie doceniam Dionizosa czy coś). Niebiańskie podniecenie ogarnęło wszystkimi zebranymi. Zaczęliśmy się przepychać, by jak najszybciej wyjść na dwór i zobaczyć owe cudo. Otrzymaliśmy mannę z nieba.
Ignorując krzyki wkurzonego dyrektora i Chejrona wypadliśmy na zewnątrz taranując się nawzajem. Zatrzymywaliśmy się zaraz przed promieniejącym obiektem, otaczając go okręgiem i wyciągając szyje z podekscytowania. Kiedy w końcu dostałem się na sam przód, uśmiechnąłem się lekko i odszukałem wzrokiem Vic. Ona również odnalazła moje spojrzenie i uniosła kąciki ust w górę. Przed nami leżała kierownica.
- Spokój, spokój! Uspokójcie się wszyscy! - rozległ się głos Chejrona, kiedy zaczęliśmy mówić i piszczeć wszyscy na raz. - Te krzyki naprawdę nie są konieczne.
Przecisnął się przez tłum i nie kryjąc uśmiechu podszedł do części samochodowej. Po chwili pochylił się i podniósł przedmiot, który momentalnie przybrał czarny kolor, oblewając okolicę ciemnością.
- Za 20 minut spotkamy się w Wielkim Domu - rzekł, a ja wyczułem w jego głosie radość. - Ma przybyć każdy, bez wyjątków. Thalio... - obrócił się w stronę czarnowłosej, trącając mnie przy tym końskim ogonem. - Zbierz, proszę swoją drużynę i chodźcie za mną.

* * *

Razem z Maxem, Nadią i Victorią przyszliśmy na miejsce przed czasem, ale trudno było się dziwić, że zastaliśmy już spory tłum. Wszyscy naokoło gadali o tym, czego możemy się spodziewać. Wreszcie, kiedy z budynku wyskoczyła Thalia z "orszakiem" i zmieszała się z nami, półkoń razem z Panem D w poplamionej szacie wyszli nam na spotkanie. Niedługo zajęło im uciszenie ciekawskich nastolatków. Dyrektor opadł jak gdyby nigdy nic na bujane krzesło i wyszczerzył się do nas.
- Misji nie będzie.
Naraz gwar się podniósł, poczułem jak adrenalina zaczyna krążyć w moich żyłach, więc zacząłem wydzierać się na Dionizosa, wyzywając go od boskich dupków, co jak teraz myślę, nie było chyba stosownie wyszukaną obelgą. No wiecie, facet najpierw stresuje nas i mówi nam, że umrzemy, a teraz to po prostu odwołuje. Tak nie można!
- Spokój! Uspokójcie się! - Chejron tupnął kopytem, a my uciszyliśmy się, rzucając mu mordercze spojrzenia - Dowiedzieliśmy się, że stało się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie możemy narażać herosów na takie niebezpieczeństwo.
- Ale to nie ma sensu! - krzyknęła Nadia, wyrzucając ręce w powietrze - Przecież od wieków półbogowie narażają swoje życie na misjach, często ginąc! Przecież to chyba nie jest żadna wyjątkowa sytuacja!
- Ona ma rację! - poparł ją Max - Musimy zorganizować tę wyprawę! Przecież nie robimy tego dla siebie tylko dla innych! Jesteśmy przygotowani na poświęcenie!
- Czy nie w takiej samej sytuacji znaleźli się moi rodzice?! - wrzasnąłem robiąc krok do przodu, między patrzącymi na nas z uznaniem herosami. - Mieli stawić czoło czemuś większemu, mimo że nie wiedzieli co ich czeka! Zmierzyli się z najgorszymi marami! I ocalili świat... DWA RAZY! Nie możecie nam zabronić pójść na misję!
- Decyzja zapadła, nie możemy nic z tym zrobić - oznajmił centaur, unikając mojego wzroku i zmieniając temat - Mam jednak dobre wieści. Znaleziony fragment słońca, zostanie zawieszony w centrum Obozu.
- A co będzie z resztą?
Spojrzałem ze zdziwieniem i nieukrywaną satysfakcją na Bezimienną.
- Cała ludzkość ma do końca świata żyć bez światła? Przecież prędzej czy później umrą. Już są na skraju wyczerpania. Brakuje im jedzenia, zbiorniki wodne napełniają się bezlitośnie, co prowadzi do powodzi. Nie można tego tak zostawić.
- Bardzo mi przykro - powiedział stanowczo i omiótł nas nieobecnym spojrzeniem. - A teraz proszę obozowiczów z domku Eola i Hestii o pomoc w rozświetlaniu naszego ośrodka.
Machnął niespokojnie ogonem, po czym przedarł się przez tłum i odszedł w towarzystwie półbogów, nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze skargi. Zupełnie jak nie on.

* * *

- Idziemy.
Siedzieliśmy w Bunkrze 9, w którym w ciągu ostatnich dni, spędzaliśmy jak najwięcej czasu, kłócąc się albo zasypiając nad mapami i planami. Tym razem byliśmy tak ożywieni, że nie mogliśmy usiedzieć w miejscu. Przez całe dwa tygodnie byliśmy nastawieni na tę wędrówkę negatywnie, ale nie można tak bawić się uczuciami rozhisteryzowanego nastolatka z nadmierną wręcz huśtawką nastrojów, narażonego na śmierć ze strony zmutowanych starożytnych potworów, który w dodatku jest niezrównoważony emocjonalnie!
- Idziemy - powtórzyła Nadia, któryś raz z kolei, łażąc wzdłuż pomieszczenia.
- Jak chcesz się wymknąć całą bandą z obozu, niezauważona przez harpie, bez żadnych informacji i planu? - spytałem, odrywając czoło od chropowatej ściany.
- Idziemy.
Victoria westchnęła.
- Słuchajcie, może to i nawet lepiej?
- Tobie to pasuje, prawda? - spytałem spokojnie, nie patrząc na nią. - Brak misji, brak zamieszania, brak szpiega.
- Może i by wyszło nam to na dobre.
- Nie no, proszę cię, Vic - Max jęknął i wywrócił oczami - Nie wierzę, że mówi tak córka bogini zwycięstwa. Pomyśl o tych wszystkich ludziach. Bez słońca nie ma dla nich żadnej nadziei.
- Gościu od krów dobrze mówi - Jake kiwnął głową i zmarszczył czoło. - Ale jeśli chcemy się wymknąć, to musimy to zrobić bardzo dyskretnie. Do rana nie mogą się zorientować, że nas nie ma, bo wyruszą za nami.
- Tylko jak ominąć harpie? - jęknąłem, odsuwając krzesło i opadając na nie.
- Zwiewać ile sił w nogach?
- Max, daj spokój, dogonią nas - Victoria ukryła twarz w dłoniach.
Uniosłem brew i uśmiechnąłem się lekko.
- Czyli w to wchodzisz?
- A mam jakieś wyjście? - spojrzała na mnie z wyrzutem. - Jak macie robić z siebie idiotów i to w dodatku rebeliantów, to na pewno nie beze mnie.
Wyszczerzyłem się i puściłem jej oczko.
- W porządku, tylko... Nawet nie wiemy gdzie zacząć - Nadia wciągnęła głośno powietrze, zaciskając frotkę na włosach.
Zagryzłem dolną wargę w zamyśleniu i przejechałem dłonią po karku. Po kilku minutach z błyskiem w oku spojrzałem w stronę znajomych.
- Ale wiemy od kogo możemy to wydusić. I raczej nie będzie ona zbyt oporna.

* * *

- Ona? Nie będzie zbyt oporna?
Staliśmy przed domkiem Zeusa. Ciemność nadal oblewała pola, a zimny wiatr chłostał nam twarze. Jake stał przed drzwiami, z miną jakby miał zaraz zemdleć.
- Daj spokój. To moja ciotka.
Niepewnie podszedłem do drzwi i zapukałem trzy razy. Czekaliśmy w napięciu. Po dłuższej chwili klamka się poruszyła, a ze środka wyjrzała nastoletnia twarz z łagodnymi, kompletnie nie pasującymi jej zmarszczkami. Thalia, zwykle ubrana w ciuchy typu punk, tym razem stała przed nami w niebieskim, puchatym szlafroku i bamboszach. Włosy miała upięte w wysokiego koka, co było do niej tak niepodobne, że przez moment zapomniałem z kim mam do czynienia. Potrząsnąłem głową, starając się nie zastanawiać się nad tym jaki kolor mają jej oczy (no proooszę was, to moja CIOTKA) i uśmiechnąłem się.
- Jest sprawa.
- Wiedziałam, że prędzej czy później przyjdziecie - westchnęła przepuszczając nas w przejściu.
Weszliśmy do przestronnego domku Zeusa, w którym zwykle nie działo się za wiele. Mimo zdjętego zakazu posiadania przez wielką trójcę dzieci, pan niebios pozostał wstrzemięźliwy i jak na razie nie spłodził żadnego nowego herosa. Jak na razie. Usiedliśmy na łóżku, przyglądając się dziwnemu posągowi gromowładnego, stojącemu na środku pokoju. Thalia Grace oparła się o szafkę, na przeciwko nas i zmierzyła nas badawczym spojrzeniem.
- Jeden warunek. Idę z wami.
Uniosłem brwi i uśmiechnąłem się.
- Nie wiesz po co przyszliśmy.
- Aż za dobrze znam twoich niepoczytalnych rodziców, Charlie.
- Zbyt duża grupa zwiastuje niepowodzeniem misji. Już i tak jest nas piątka - pokręciła głową Vic.
- To zostawcie Jake'a. On się na nic nie zda - wzruszyła ramionami i popatrzyła na niego krytycznie.
Przez chwilę mierzyli się nienawistnymi spojrzeniami. W powietrzu dało się wyczuć napięcie i dałbym sobie głowę uciąć, że przez palce Thalii przemknęła się iskra elektryczności.
- Skąd możesz to wiedzieć? - odchrząknąłem, ponownie zwracając na siebie jej uwagę.
- Konsultowałam się z wyrocznią - uśmiechnęła się złośliwie i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Moja ostatnia rozmowa z Rachel skończyła się na tym, że wywróżyła nam tę głupią misję, która ma się nie odbyć - skrzywiłem się.
- No chyba, że na nią pójdziemy - wyszczerzyła się - No proszę. Wiem gdzie zacząć, wiem kogo powinniśmy zabrać i wiem mniej więcej kogo szukać - po jej twarzy przemknął cień uśmiechu. - Nie możemy tego tak zostawić.
- A co poradzisz na harpie? - warknął Jake.
Thalia spojrzała na niego chłodno, a ja znowu poczułem się, jakbym znalazł się w środku burzy.
- Spotkajmy się o północy koło areny. Bądźcie sami, gotowi do drogi i starajcie się nie przyciągnąć za sobą harpii. Resztą zajmę się ja. Przyprowadzę jeszcze jednego pasażera, ale ty - wskazała palcem na syna Hefajstosa - zostajesz w Obozie.

* * *

Było zimno. Wiatr chłostał nasze nieosłonięte twarze, kiedy w zwartym szyku ruszyliśmy ku arenie. W powietrzu dawało się wyczuć coś nadnaturalnego. Dreszcze okrywały moje ciało przy najdrobniejszym ruchu w gęstwinie, obawiając się ataku ze strony morderczych strażniczek obozu. Mrużąc oczy, badałem wzrokiem okolicę wyczekując zbawiennego zarysu budowli. Opuszkami palców musnąłem sygnet, w którym ukryty był miecz ze stygijskiego żelaza tak dawno przeze mnie nie używany. Max trząsł się jak galareta hałasując przy każdym najdrobniejszym ruchu, co sprawiło, że omal 10 razy nie dostałem zawału. W końcu naszym oczom ukazało się ogromne koloseum. Zbliżaliśmy się coraz szybciej, czując na karkach oddechy wyimaginowanych harpii. Tuż przed masywem forum, majaczyły trzy postaci. Z każdym krokiem rysowały się coraz wyraźniej i z każdym krokiem coraz bardziej nie dowierzałem temu widokowi. Owszem. Wśród nich była Thalia (która swoją drogą postarzała się już o dobre dwa lata) oraz... Bezimienna. Dodatkowym balastem okazał się również Jake.
- Co ty tu robisz? - syknęła Nadia, przemieszczając się w jego kierunku jak pantera i przykładając mu ostrze miecza do gardła. - Miało cię tu nie być.
Spojrzał na nią wymownie i skrzywił się.
- Natychmiast wracaj - podjęła ponownie szatynka, rozglądając się naokoło.
- Nie bierzemy cię ze sobą - szepnęła ostro Thalia, co jak sądzę miało skończyć wszelkie dyskusje.
- To w takim razie ja zabiorę się z wami - odparował, w moim mniemaniu ciut za głośno, opierając się na włóczni.
- Trudno. W takim razie albo zginiesz jako przynęta na harpie, albo to ja cię rozszarpię - wzruszyła ramionami i zwróciła się do nas z błyskiem w oczach.
Zamaszystym gestem wskazała na rozrastający się za areną olbrzymi las. Teren drzewiasty mógł mieć na oko kilkadziesiąt kilometrów i zdecydowanie był rajem dla zamieszkujących te obszary potworów. 
- Oto i nasza droga ucieczki - zakomenderowała tonem, który nie znosi sprzeciwu. - Zaraz za gęstwiną rozciąga się zatoka, harpie nie pobiegną za nami tak daleko, zdołamy uciec, jeśli tylko wskoczymy do zacumowanej tam łodzi.
Uniosłem brwi.
- Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak rozgałęziony jest ten las? Ile istot tylko czyha tam na naszą śmierć? Jak chcesz dotrzeć do zatoki bez obrażeń?
- Jesteś herosem czy nie?
- To nie zawsze załatwia sprawę - warknąłem.
- Znam życie - odparła i zacisnęła zęby, nadając swojej twarzy przywódczego wyrazu - Byłam zamieniona w sosnę...
- Cicho, słyszycie?
Pytanie Victorii zawisło w powietrzu. Nienaturalna cisza, która zapanowała w okolicy, zmroziła mi krew w żyłach. Wyraźnie słyszałem zlewające się ze sobą odgłosy bicia naszych serc. Tętniąca w uszach krew spowolniła wszystkie następne wydarzenia.
Sześć. Lub siedem. Prawdopodobnie trzynaście. Wyłoniły się znikąd. Podobne do wielkich ptaków z ludzkimi twarzami. Z ogromnymi szponami. Z piórami. Zaatakowały. Skoczyły z drzew i wyfrunęły z krzaków. Rzuciły się prosto na nasze twarze i zanim zdążyłem zrobić unik, ujrzałem pazury tuż przed swoimi oczami. Padłem na ziemię, czując pulsującą ranę na policzku. Zdjąłem pierścień z palca, który po chwili zamienił się w broń. Uklęknąłem i wyciągnąłem ostrze przed siebie. Dźgnąłem jednego kurczaka w brzuch i zamachnąłem się na drugiego, ale ich było za dużo. Któraś harpia usiadła mi na ramieniu, boleśnie zatapiając w nim szpony. Czarne plamki przysłoniły mi oczy i odczułem gwałtowne szarpanie w kostkę. Padłem twarzą na ziemię. Ktoś mnie ciągnął i raczej nie byli to moi przyjaciele. Miałem wrażenie, że ubył mi kawałek mięsa, kiedy usłyszałem znajomy głos: CHARLES!
Uchyliłem powieki i ujrzałem walczących ze wszystkich sił herosów. Każdy z nich miał coś w sobie, nawet nienawiść do Jake'a ustąpiła na chwilę. Ale wszyscy jakoś dziwnie się oddalali. I wtedy zrozumiałem. Wbiłem z całej siły paznokcie w ziemię, starając się spowolnić harpię. Miecz zaczepił mi się o rękaw bluzy, więc bez problemu chwyciłem go i gwałtownie obróciłem, przecinając stworzenie na pół. Byłem wstrząśnięty mocą tego żelastwa, ale otrzeźwił mnie potworny pył powoli zasypujący moje spodnie. Ostatkiem sił, zerwałem się na (cholernie bolące) nogi i pognałem ku przyjaciołom. Widząc mnie ruszyli pędem w kierunku lasu. Dogoniłem ich po dłuższej chwili. Wpadliśmy w zarośla, nie myśląc dokąd poniosą nas nogi. Z lekka oszołomione potwory wracały już do siebie i wznawiały pościg za nami. Pędziłem jak opętany, potykając się o korzenie. Gałęzie szastały mnie po poharatanej buzi, a przeraźliwe skrzeczenie, upewniało mnie w przekonaniu, że tej nocy zginę. Coś ryknęło po naszej prawej - nie miałem najmniejszej ochoty sprawdzać co, więc odpychając się od drzewnej kory potruchtałem dalej. Siły mnie opuszczały. Słabłem, a głosy śmierci były coraz bliższe, ponadto krew płynąca z twarzy zaczęła powoli dawać się we znaki. Zakręciło mi się w głowie. Ujrzałem nad sobą kolejne kolorowe piórka i poczułem ostry ból w krzyżu. Padłem na kolana. Żałośnie czołgając się, przesuwałem się do przodu. Nie chciałem tak umrzeć. Jak przez mgłę dojrzałem oblepioną szarym pyłem dłoń. Chwyciłem ją i podniosłem się przerzucając ramię na bark Victorii. Mocniej ścisnąłem miecz i znowu podjąłem próbę biegu. Skomląc, wiedząc jak okropny czeka nas los, chciałem jak najdłużej walczyć. Do ostatniej kropli krwi. Wyjąłem zza paska blondynki jeden sztylet, stanąłem, odwróciłem się i zmierzyłem zabójczym spojrzeniem ciemną przestrzeń. Nastolatka pociągnęła mnie za łokieć, wrzeszcząc coś przerażona, ale nie ruszyłem się z miejsca. Dojrzałem pierwszą, kiedy wychyliła się zza korony, Wycelowałem i czując palącą mnie wściekłość, rzuciłem ostrze prosto w harpię. Nie zdążyła nawet zaskrzeczeć, kiedy mały nóż wbił się w jej serce. Niestety za nią nadeszły kolejne. Otoczyła nas gromada wygłodniałych potworów. Nie wiedziałem czy kierują mną okropna chęć ocalenia siebie, czy może raczej zemsta, ale rzuciłem się prosto na nie.
Ciąłem i kląłem, obracałem się i robiłem uniki. Nie czułem bólu zadawanych ciosów. Nie wiedziałem o rozszarpanej ranie na łokciu. Nie widziałem wygryzionego fragmentu skóry na łydce Vic. To wszystko miało dopiero nadejść. Teraz widziałem tylko wirujący stos pierza i lśniącego na srebrzysto pyłu. Obudziło się we mnie coś złego i mrocznego. Jakaś część mnie, której nie znałem i nigdy nie chciałem znać. Zadałem ostatni cios i pognałem za całą naszą paczką. Biegłem ramię w ramię z córką bogini zwycięstwa. Nie wiedziałem czy to właśnie dzięki niej wyszedłem z tego cało, ale w tej chwili pod wpływem emocji z chęcią rzucił bym się jej na szyję. I wtedy po raz kolejny moje emocje przeszły z poziomu "normalny" na "skrajnie wytrzymały". Ktoś wrzasnął. Wybiegłem już na plażę i dostrzegłem łódź przycumowaną na brzegu, kiedy unieruchomił mnie ten mrożący krew w żyłach krzyk. Obróciłem głowę, wolno jak na filmach. Moje oczy powiększyły się do rozmiarów delicji. Krew. Żyjące ciało. Heros walczący o życie. Szpony otaczające jego kostki. Dwa stwory, ciągnące go w głąb lasu. Dłonie kurczowo wbite w piach. Kolejny wrzask. Jake szukający broni. Wołający o pomoc i starannie wydobywający miecz zza pasa. Łzy. Moje łzy.
Zorientowałem się, że płaczę, kiedy ujrzałem go usilnie próbującego podnieść się choćby na kolana. Czułem jego ból. A może mój własny? W głębi, wiedziałem, że sobie poradzi. Chciałem się rzucić w pogoń. Chciałem go ratować. Ale otrzeźwił mnie przywódczy głos i wizja Rachel. Wyrocznia się nie myli. Poczułem drżącą dłoń Victorii na ramieniu. Zacisnąłem zęby i z bólem odwróciłem się w stronę łódki. Nie chcąc przeżywać tego od nowa, ściskając rękę blondynki biegiem ruszyłem w stronę zatoki.

~ ~ ~

Z góry przepraszam za wszystkie błędy, ale piszę to o w pół do drugiej pod nagłym przypływem dziwnej weny. Ten rozdział jest zdecydowanie nietypowy i szczerze mówiąc sama jestem przerażona tym, co tu wymyśliłam i... że to jest takie długie, ale... No po prostu jest. Jeśli wam się spodoba zostawcie komentarz czy coś... Albo nie, jak tam chcecie xD
Dedykacja dla Cup, bo to ona męczyła mnie bym coś w końcu napisała i dzięki niej doznałam olśnienia.
Tak więc... Obiecuję z tego miejsca, że kolejne rozdziały wrócą do normy ^^ Misja i takie tam. No. Nie wiem co jeszcze pisać więc pozdrawiam gorąco!
Kocham!
Kath .