piątek, 26 kwietnia 2013

Rozdział 10 - "Jeżeli nie masz jawnych dowodów na to, że coś zginęło, równie dobrze to coś może się przed tobą chować."

Spojrzałem z trwogą na moją koleżankę, której wyraz twarzy robił się coraz bardziej zacięty. Wyglądała jakby wahała się czy wyjaśnić mi o co chodzi czy przeczekać jeszcze trochę. W głowie wyświetlił mi się napis, już zapomniany fragment przepowiedni. "Budowla prastara, przedwieczna okaże się niebezpieczna". Asekuracyjnie położyłem palec na moim pierścieniu, by w razie czego ściągnąć go i stanąć do walki. Dziewczyna chyba to zobaczyła ponieważ jej twarz zaczęła drżeć. Nacisnąłem na przycisk odblokowujący pasy i szybko wysiadłem z auta. Przez szybę widziałem jak nastolatka zaczyna się... gotować.
"No nie, kolejny potwór?!" - pomyślałem - "Nie moglibyście wymyślić czegoś innego?!".
Usłyszałem świst nad głową i schyliłem się gwałtownie, gdy dwie silne postacie chwyciły mnie za ramiona.
- Dokąd się wybierasz, Charlie? - powiedziała Nadia stojąca po mojej prawej.
Prędko zacząłem mrugać jednak dziewczyna nie znikała. Ale przecież Nadia siedzi w aucie!
- Nie masz się czego obawiać. Jestem z tobą! - zwróciłem wzrok w lewą stronę i ujrzałem Nadię.
Nadia numer 1 zdążyła już opuścić pojazd i teraz stała rozpuszczając mi się przed oczami.
- Spokojnie. Zabijemy cię szybko i bezboleśnie. - podsumowała.
Zaczęło powielać mi się w oczach, gdy kolejne Nadie powychylały swoje głowy zza głazów, drzew i krzewów. Po chwili cała dwunastka poczęła się stopniowo rozpuszczać. Halo! Ledwo co mogłem wytrzymać z jedną Nadią, a tutaj już dwanaście?!
Właściwie to nie wiem na co ja czekałem. Zamiast wyciągnąć Xifosa i rozciąć je wszystkie na pół... Stałem. Może i słusznie. Nagle nastolatki krzyknęły jednym głosem i nim się spostrzegłem miałem przed oczami bandę porządnie umięśnionych, wysportowanych i uzbrojonych dziewczyn. Jedna z nich nosiła czarny płaszcz z kapturem.
- No nie... - mruknąłem.
Okej, może przesadziłem! Już wolę potwory! Wolę te wszystkie Nadie! Nie mam teraz wcale ochoty na spotkanie z... łowczyniami Artemidy. W szczególności, że na pewno nie są do mnie przyjaźnie nastawione.
Kobieta w kapturze drgnęła, co miało chyba uchodzić za chytry uśmieszek. Nie wiem, nie widziałem.
- I co możesz nam teraz powiedzieć... Synu syna Posejdona? Synu Hadesa? A wręcz wnuczku - tu prychnęła - Kronosa?
- Moment... - przerwałem - Za dużo tych synów.
- ZAMILCZ! - syknęła.
- Ej, chwileczkę, zadałaś mi pytanie to odpowiadam, nie?
Usłyszałem jak gdzieś za mną napięła się cięciwa.
- Okej, no to nie.
- Nie masz pojęcia co dzieje się tam na dnie... Kiedy cię zabijemy będziesz nam wdzięczny, że cię ocaliłyśmy przed wojną.
- Jak mogę wam być wdzięczny skoro będę martwy?!
- Byłoby mi cię szkoda gdyby nie to, co ON zaoferował mi w zamian.
- Eee... Ale w jakim sensie? - wyszczerzyłem zęby.
- Wszyscy chłopcy są tacy sami! Dlatego twierdzę, że powinno się was niszczyć.
- Ykhym - ktoś odchrząknął - Nie chcę cię w żadnym stopniu pospieszać, Pani, ale mamy trochę poważniejsze sprawy na głowie niż plotkowanie z jakimś szczeniakiem.
- Racja. Wybacz mi, Thalio.
Zamarłem. Nie patrzyłem już nawet co robi dziewczyna w kapturze, którą jak się domyślam była Artemida. Liczył się dla mnie ten jeden głos. Ta jedna osoba, która celowała we mnie z łuku. Dziewczyna dysząca mi praktycznie w kark. Słyszałem każdy jej krok, każdy najdrobniejszy ruch. I zero niepewności co do zamordowania mnie. Uniosłem ręce do góry z czym chyba pozostałe łowczynie nigdy się nie spotkały, bo zdezorientowane podniosły broń. Powoli obróciłem się. Teraz stałem już mierzyłem się spojrzeniem z czarnowłosą punkówą. Jej twarz była brudna jakby bardzo dużo przeszła. Patrzyła na mnie z nienawiścią, ale jej oczy były... Puste. Najzwyczajniej w świecie puste. Nie to, że ich nie miała, ale po prostu czułem, że to nie był ten wzrok. Jakby ktoś patrzył za nią.
- Thalia... - szepnąłem podchodząc do niej powoli, ale ona tylko wyżej podniosła łuk.
- Nie zbliżaj się, nędzny herosiku.
Stanąłem wbijając w nią swoje badawcze spojrzenie. Po pierwsze - nie rozumiałem dlaczego mi się śniła. Po drugie - dlaczego tak na mnie patrzy. Po trzecie - czemu jest po złej stronie?
Wtedy naszło mnie niemiłe przeczucie, że to ja mogę być po tej złej stronie.
- Nie pamiętasz mnie? - spytałem znowu robiąc krok naprzód - Jestem Charles. Charles Jackson.
Wzdrygnęła się lekko jakby to nazwisko koniecznie chciało ściągnąć ją na ziemię.
- THALIO! - ryknęła Artemida na co nastolatka ponownie naciągnęła strzałę.
Ryzykownie brnąłem przed siebie. Jeśli ma mnie zabić to i tak to zrobi.
- Nie powinnaś tu być. To co robisz jest niedobre. Wszystkich on was opętał. ON to zrobił! ON!
Sam nie wiedziałem o kim mówię, ale na nią wyraźnie to podziałało. Jej oczy zapłonęły czerwienią, a z ust potoczyła się piana.
- JAK ŚMIESZ GO OBRAŻAĆ?! ON JEST NAJWIĘKSZYM I NAJPRAWDZIWSZYM PANEM PODZIEMIA! NIGDY NIE POZWOLI CI NA COŚ TAKIEGO! PONIESIESZ SUROWĄ KARĘ!
- Przestań! Natychmiast przestań! - krzyknąłem - Przejmij ponowną kontrolę nad ciałem! Musisz to przezwyciężyć!
- Dość - odezwała się bogini - Zabić go.
Wszystkie rzuciły się na mnie z mieczami i sztyletami. Ostatnie co zdołałem wydusić z siebie to:
- CIOCIU, RATUJ!
A potem przykryła mnie fala ostrzy.
Ból. Tylko ból. Któraś z rozentuzjazmowanych dziewczyn musiała uszkodzić mi ucho. Syk. Głuchy syk. Z oddali dochodził mnie dźwięk obijającego się o siebie żelaza. Zarys nastolatek w zbrojach biegających nade mną w... popłochu. Ale o co chodzi? Obraz się wyostrzył i zobaczyłem, że kurczowo wbijam palce w ziemię. Zobaczyłem Thalię walczącą ze swoimi "siostrami". Zobaczyłem ogromną dziurę powstałą wokół mnie w miejscu gdzie trzymałem zaciśnięte dłonie. To ja to zrobiłem. Kolejne drżenie ziemi i jedenaście fałszywych Nadii znikło jak zaczarowane. Coś wciągnęło je pod ziemię. Tylko czarnowłosa dziewczyna ubrana w podarte ciuchy chwiała się jeszcze na nogach. Uniosłem się powoli czując ogień płynący po moim lewym policzku. Uchwyciłem spojrzenie upadającej na ziemię ciotki. Wstałem i z wielką trudnością przekroczyłem zarastającą się już rozpadlinę. Z auta wyciągnąłem mój plecak i klękając przy dziewczynie poczęstowałem ją batonem z ambrozją. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Przez dłuższy czas żadne z nas nic nie mówiło. Baliśmy się konsekwencji jakie mogłyby wyniknąć z niepotrzebnej wymiany słów. Powinienem jej podziękować, przecież przeciwstawiła się swojej opiekunce żeby mu pomóc.
- Yyym... Dzięki - mruknąłem dotykając delikatnie mojego ucha.
Thalia usiadła i wyjęła z mojej torby pojemnik z nektarem.
- Przechyl głowę - powiedziała spokojnie.
Zrobiłem co mi kazała. Zobaczyłem jak odkręca i przechyla bidon. Potem okropny ból zagłuszył moje zmysły. Lewa część twarzy była lizana przez jakieś strasznie lodowate płomienie. Gdy się w końcu ocknąłem leżałem w piachu machając rękoma jak ptak. Rozejrzałem się i natrafiłem na roześmiane spojrzenie nastolatki.
- Skutki uboczne - zachichotała pomagając mi wstać - Nie owijajmy w bawełnę - dodała po chwili - uratowałam ci tyłek omal nie tracąc życia. Czego ode mnie chcesz?
- Ja... - zamarłem.
Nie wiedziałem.
- No wiesz. Śniłaś mi się. Wszystko to... No wiesz, a poza tym ten ON. I Nadia... I wy... I Victoria... A potem.. No... Wiesz.
Przechyliła głowę i uniosła brwi.
- Nie wiem.
Wyjaśniłem jej wszystko od początku. Od momentu zaatakowania przez piekielne ogary aż do wizyty u Aresa. Trochę to trwało, a kiedy skończyłem stało się coś nieoczekiwanego.
- Pomogę ci. Odnajdziemy i Nadię, i Victorię... I cel twojej wędrówki.
A później mina jej zrzedła. Nagle zaczęła krzyczeć i zwijać się z bólu, a potem... cisza. Żyła, oddychała. Jednak wszystkie jej dotychczasowe rzeczy znikły. Leżała w zwykłych ciuchach. Nie miała żadnej broni. Nie miała przy sobie niczego.
- Wszy-wszystko gra? - spytałem łapiąc ją za ramię.
W odpowiedzi uzyskałem tylko ciche jęknięcie, któremu towarzyszyła łza.
- W końcu to zrobiła... Odebrała mi nieśmiertelność... Za zdradę - wychrypiała - ... Nie jestem już łowczynią.
Poczułem jak drży. Nie wiem skąd, ale wiedziałem o co chodzi.
Artemida wykluczyła ją z szeregu swoich wiernych pomocnic. Ona teraz czuła jakby cały świat runął w dół. Nie miała nic. Zaczynała się starzeć jak normalny człowiek. Była zwykłym półbogiem, bez dachu nad głową. W każdej chwili mogła stracić życie. Nic nie liczyło się dla niej tak jak jej praca. Od tej pory musiała dzielić mój żywot.
Pomogłem jej wstać i kciukiem otarłem kolejną łzę, która spłynęła aż do mojego nadgarstka. Uśmiechnąłem się do niej pociesznie i przytuliłem ją. Chyba to niestosowne przerywać jej tak wielką chwilę zadumy, więc złapałem ją tylko za rękę i poprowadziłem w stronę Aresowego Auta. Pomogłem jej wsiąść i odczekałem aż trochę się uspokoi. Darowałem sobie zbędne słowa pocieszenia, że wszystko będzie dobrze. Na mnie teraz spadło owo słynne poczucie winy. I to nie tylko z powodu Thalii. Ja zabiłem moją ukochaną suczkę Panią O'Leary, przeze mnie obóz został zniszczony, ja rozwaliłem słońce Apolla, to moja wina, że Victoria i Nadia zniknęły, a teraz dołożyło się jeszcze to. Ciężkie jest życie herosa.
Piętnastolatka chwyciła mnie za nadgarstek i szepnęła cicho:
- Jedź w stronę tej wielkiej skarpy.
Odpaliłem wóz i spokojnym tempem ruszyłem w tamtą stronę. Ciemne niebo przemierzały kraczące ptaki. Co rusz zniżały lot dziobiąc coś lub kogoś przyczepionego do skały. W miarę jak się przybliżaliśmy doznawałem coraz bardziej niemiłego przeczucia, że wiem kto to.
Nadia wisiała uwiązana grubymi linami nad przepaścią. Ptaszyska dźgały ją we włosy, raniły ręce i nogi. Liczyły chyba na to, że jej ciało szybciej się tam rozłoży. Na całe szczęście jeszcze żyła, co poznałem po ułożeniu ust, które ruszały się w takt wulgarnych wyrazów. Zatrzymałem samochód i wysiadłem trzaskając drzwiami. Nie czekałem na ciocię, z resztą ona i tak by nie poszła. Za bardzo przypominałoby jej to jej dawne życie. 
- Ile można na ciebie, głupku czekać?! - wrzasnęła zaczepnie z wyraźną ulgą w głosie.
- Wybacz, zgrywanie superbohatera zabiera trochę czasu.
Odplątałem jej jedną rękę i krzycząc "złap się!" zrobiłem to samo z drugą. Krótki krzyk uświadomił mi, że Nadia została uwolniona, a głuche "auć" dało znać, że udało jej się chwycić jakiejś skały. Szybko podszedłem do rozpadliny i pomogłem wyjść dziewczynie. Z ulgą upadłem na piach, dopiero teraz odczuwając jak bardzo jestem zmęczony. Wziąłem głęboki oddech i starając się nie zwymiotować z wysiłku zacząłem głośno powtarzać słowa przepowiedni.
- Trójka herosów wyruszy do portu...
- Zrobione - potwierdziła nastolatka.
- Natrafi na mury starego fortu...
- Byliście w odwiedzinach u ojczulka? Porwali mnie tuż przed wjazdem.
- Budowla prastara, przedwieczna okaże się niebezpieczna...
- Sądząc po twoim wyglądzie to i to się sprawdziło.
Uśmiechnąłem się zgryźliwie.
- Podziemie pochłonie wszelkie istnienie, Olimpowi grożą piekielne płomienie, chyba że dziecko Hadesa, okaże świadomość Arystotelesa.
- ... A tego to w ogóle nie kumam.
- Gdyby była tu Victoria - westchnąłem starając się by zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie.
- No... Zawsze wiedziała co robić.
Zapadła niezręczna cisza, w której nikt nie wiedział co powiedzieć.
- Przepraszam. To przeze mnie zginęła.
Nawet nie zastanawiałem się jakie to dziwne, że córka boga wojny przeprasza. Odpłynąłem myślami gdzieś daleko, poza obręby mojego mózgu.
- Jeżeli nie masz jawnych dowodów na to, że coś zginęło, równie dobrze to coś może się przed tobą chować. Dopóki choć jedna osoba wierzy w to, że coś się znajdzie, szanse na to są takie same, jak gdyby wierzyło w to tysiąc osób. Nie warto się poddawać, bo nigdy nie wiemy co może na nas czekać zaraz za zakrętem, a może się to okazać bardzo istotne dla celu naszej wędrówki - szepnąłem wpatrując się w czubki moich zawodnych-niezawodnych tenisówek.
Brunetka westchnęła cicho jakby potwierdzając moje słowa i zwinęła się w kłębek.
- Chciałabym kiedyś spotkać tatę. Nadzieja jest matką głupich...
- Skoro tak, to ja chyba jestem naprawdę szajbnięty - odparłem i wstając ruszyłem prosto do auta Aresa.


~ ~ ~



Nie jest to jeden z najdłuższych rozdziałów, ale chyba jestem z niego nawet zadowolona. Fakt faktem podoba mi się zakończenie ^^ Tak czy siak parę informacji:

A) Dedykacja dla Destiny Chase, AAlexy, Cupcake i Reasy <3
B) Zapraszam na bloga: http://trzy-gracje.blogspot.com/ mojej koleżanki ;D
C) Zachęcam do komentowania!
D) Jeżeli znacie dobrą szabloniarnię, która szybko realizuje zamówienia lub sami tworzycie szablony chętnie kogoś do tego zatrudnię!! :*
Pozdrawiam!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Rozdział 9 - "Las Hades"

Po dłuższej wymianie zdań z bogiem wojny, zostałem odesłany w towarzystwie kolejnego ochroniarza (jakbym mógł im coś ukraść) do białego pokoju. Z ulgą stwierdziłem, że nie jest już biały. Wypełniony ciepłą, czerwono-pomarańczową farbą, zastawiony komodą i dużym łożem z czerwonym baldachimem. Czyste ubrania ułożone były na czerwonej pufie. Na kołdrze leżała chyba butelka z nektarem i pięć batoników z ambrozją. To miło ze strony Aresa, że wynagradza nam rozwalenie lamborghini i zgubienie plecaków jakimiś słodyczami regenerującymi. Zostałem sam w przestronnym pomieszczeniu i westchnąłem głęboko.
- Z chęcią bym się umył - powiedziałem do siebie na głos i wtem usłyszałem ciche pyknięcie za mną.
Obróciłem się i ujrzałem drzwi. Uniosłem brew ostrożnie podchodząc i chwytając za klamkę. Zdjąłem mój miecz i lekko przekręciłem nadgarstek, pociągnąłem drzwi do siebie i ujrzałem... Łazienkę. Elegancko urządzona, z pełnym wyposażeniem i w dodatku cała niebieska. Uśmiechnąłem się. Czyli Hekate również budowała hotel Hadesa? Ruszyłem z wielką radością pod prysznic. Odkręciłem ciepłą wodę i stanąłem pod strumieniem. Do tej pory pod wpływem zdarzeń zapomniałem o bólu. Ale teraz wszystkie zakrzepnięte rany zasyczały przeraźliwie jakby się smażyły. Zacisnąłem zęby i zacząłem szorować się gąbką i rozmaitymi płynami. Spędziłem tam dobre półtorej godziny. Dopiero na sam koniec poczułem pewnego rodzaju ulgę. Moje poranione ciało wreszcie jakoś wyglądało. Umyłem jeszcze włosy i zęby, po czym wyszedłem na chłodne kafelki. Pomyślałem o cierpieniu jakie sprawiały mi wszelkie otwarcia w skórze i po chwili trzymałem już w dłoni pudełko maści. Działała niezwykle kojąco, dzięki czemu po chwili mogłem już normalnie się poruszać, nie jęcząc co chwilę. Założyłem ubrania i wziąłem łyka nektaru, co znacznie powiększyło moje siły. Mój umysł jakby się obudził i dopiero wtedy przemyślałem wszystko. Pierwsza część przepowiedni spełniona, jesteśmy w forcie, nie wiemy czemu ma być niebezpieczny, wiemy, że ktoś porywa boginie i przejmuje ich umysły, nie wiemy gdzie jest Victoria, wiemy, że możemy się czegoś dowiedzieć od Hadesa, nie wiemy kto powoduje całe to zamieszanie, wiemy, że to jest celem naszej misji, nie wiemy jak to coś zwalczyć, wiemy, że mamy jakieś cztery dni. No, to nie wiemy i wiemy bardzo dużo. Wtedy właśnie zastanowiłem się gdzie jest Nadia i poczułem ogromną pustkę z braku jeszcze jednej osoby, która mogłaby nad nami panować. Ta niebieskooka blondynka, pachnąca lawendą potrafiła załagodzić wszystkie spory, umiała połączyć ważne informacje i znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Poza tym była córką bogini zwycięstwa. A teraz nie wiadomo czy żyje. Coś jeszcze mocniej złapało mnie za żołądek. Dziwny żal ścisnął gardło. Zatęskniłem za tą wredną i denerwującą "panią-wiem-wszystko". Wytłumaczyłem to szybko brakiem wsparcia i spakowałem rzeczy do torby, która pojawiła się znikąd. A gdzie trzymają Nadię? Cóż, to córka naszego gospodarza, więc może dostała jakąś królewską sypialnię, czy coś... Wyjrzałem ostrożnie za drzwi przez, które wszedłem. "Wszystko za szybko się dzieje." - pomyślałem i znalazłem się na korytarzu. Nie pytając nikogo o zgodę, bo to nie w moim stylu, wędrowałem kamienną posadzką co chwila mijając jakieś wejścia. Pukałem do każdego i powoli sprawdzałem czy to aby nie tymczasowe mieszkanie Nadii. Zza jednych doszedł mnie dźwięk wystrzału z pistoletu (na co odskoczyłem gwałtownie wpadając na pochodnię i wzniecając niewielki pożar), a zza innych warczenie jakiegoś dzikiego kota. Postanowiłem odnaleźć boga wojny i zapytać o jego córkę, ale gdy tylko się odwróciłem zobaczyłem przed sobą ceglany mur. "No to świetnie" - pomyślałem - "A więc tak umrę?". Ruszyłem dalej przed siebie mając nadzieję na jakikolwiek pokój, w którym mógłbym się schronić, ale gdy tylko pociągnąłem za kolejną klamkę usłyszałem nerwowy szept po drugiej stronie.
- Posłuchaj nie mam czasu... - powiedziała Nadia - Nie, naprawdę nie mogę teraz... Obiecuję... Tak, przysięgam... Nie zawiodę cię... Tak... Rozumiem doskonale... TAK... Słuchaj... Słuchaj, nie mogę teraz... Ech, tak... Tak, dobrze... W porządku... Do usłyszenia.
Odczekałem kilka sekund i wszedłem bez pukania do środka. Dziewczyna stała z mokrymi włosami pośrodku pokoju trzymając w dłoni coś co wyglądało jak kryształ. Szybko jednak schowała to coś za plecy patrząc na mnie groźnie.
- Ktoś ci pozwolił tu wejść, debilu? - syknęła na mnie pakując przedmiot do torby. - Co tu robisz?
- Wybywamy - oznajmiłem powoli obserwując ją uważnie. - Z kim gadałaś?
- Nie twój zasmarkany interes - warknęła. - Dokąd jedziemy? I czym? Nasze autko poszło na miazgę razem z Vi.
Zacisnąłem pięści i zmarszczyłem twarz.
- Dobrze się czujesz?
- Jasne - uśmiechnęła się zgryźliwie. - Idziemy?
- Mhm... - mruknąłem ruszając za koleżanką.
Doskonale wiedziała którędy należy iść, nawet raz nie zawahała się w sprawie kierunku drogi, zakrętu czy drzwi! Nie miałem pojęcia jak ona to robi ani czemu tak dziwnie się zachowuje, ale w końcu - to Nadia. Po niej można spodziewać się wszystkiego. Wyjąłem telefon z kieszeni i oświetliłem nim sobie drogę, gdyż zagłębialiśmy się w coraz to ciemniejsze tunele. Córka wojny nie wydawała się być ani trochę zmartwiona czy zgubiona. Na końcu drogi ujrzeliśmy maleńkie światło, w którego stronę ruszyliśmy. Poczułem nagle, że coś mnie odpycha na lewą stronę i uderzyłem się o skalną ścianę. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą tego samego młodzieńca, który prowadził mnie do sypialni.
- Nie wolno uciekać. Pan nie lubi kłamczuchów, panno Meryguard. Pan wzywa do siebie.
Przetarłem bolącą głowę i spojrzałem kątem oka na szatynkę, która nadal szła w takiej samej pozycji, z tą samą niewzruszoną miną. Cała ta sytuacja wydawała mi się co najmniej dziwna. Po piętnastu minutach staliśmy już przed tronem boga wojny. Wytarł usta serwetką (znowu coś jadł) i przemówił do nas.
- Czy jesteście gotowi do drogi?
Pokiwaliśmy twierdząco głowami. Złapałem za swój pierścień - nie mam pojęcia po co i zamiast słuchać boga zacząłem rozmyślać nad imieniem dla niego. No, wiecie. Mój ojciec ma Orkana, to ja nie mogę być gorszy. Wyciągnąłem ukradkiem komórkę i włączyłem Google Translator. Z angielskiego na grecki "miecz" to ξίφος, ale ja raczej użyję wymowy i powiem wam Xifos. No więc moja broń ma na imię Xifos. Z radością uniosłem oczy na Aresa, który wpatrywał się we mnie. W jednej chwili poczułem jak na moje poliki wstępują rumieńce. No, najlepiej. Za cztery dni może dojść do końca świata, a ja się bawię tłumaczem.
- Przepraszam - jęknąłem i skłoniłem się.
Bóg kiwnął głową i kontynuował swój monolog o sile i mocy jaką będziemy musieli wykorzystać podczas następnych zadań.
- A teraz... - dodał - Wykonam tradycyjny rytuał na powodzenie.
Po czym zszedł z tronu, stanął przed nami i... napluł na nas.
- FUUUUUJ! - krzyknąłem wycierając się. - I to ma być rytuał?! - krzyknąłem.
- Nie - odparł - ale lubię nabijać się z herosów - zaśmiał się i rozpostarł ramiona ukazując nam czarny samochód. - Umiecie podróżować cieniem? - zaprzeczyliśmy - Nic nie szkodzi. To zabierze was tam, dokąd chcecie. Wsiadajcie i szerokiej drogi!
Nie wiem jakim cudem, ale coś wepchnęło mnie do wozu. Momentalnie przeniknęliśmy na powierzchnię nie dotykając nawet kluczyka. Znalazłem się za kierownicą, a pasy oplotły mnie tak mocno, że nie miałem najmniejszego wyboru - musiałem prowadzić. Zastanawiałem się jak daleko jest Las Hades od prawdziwego pałacu króla podziemi i czemu nie mogliśmy jechać dołem, ale z rozmyślań wyrwał mnie uśmiech Nadii. Zrobiła to po raz pierwszy od kiedy ją tego dnia zobaczyłem.Odwzajemniłem gest i przekręciłem kluczyk. 
- To co? Jedziemy w odwiedziny do Hadesa? - zapytała ochoczo, a ja pobladłem.
- Nadia... Ja wcale nie mówiłem ci dokąd jedziemy...

~ ~ ~ 

No i oto kolejny rozdział. Masakrycznie krótki i go nie lubię i piszę go ze zmęczeniem i nie mam aż tak wielu pomysłów, ale końcówkę lubię... Tak czy siak - liczę na wasze komy :D
SZCZEGÓLNA dedykacja dla AAlexy i Des - awww jak wy umiecie wspierać :*

Czytałeś = skomentuj, to dla mnie ważne ;D
Pozdrawiam!

wtorek, 9 kwietnia 2013

Rozdział 8 - "Wszystko się komplikuje"

Światła mojego kochanego miasta przybliżały się w mgnieniu oka. Przemieszczaliśmy się bardzo szybko. Wiatr, który wpadał przez otwarte okno dudnił mi w uszach mieszając się z muzyką z radia. Wszystkie te odgłosy były jakby nie z tego świata, zostawialiśmy za sobą echo gnając przez mrok ku wybrzeżu. Nasze lamborghini (co było bardzo dziwne) posiadało aż cztery siedzenia. Victoria kołysała się z tyłu uśmiechając się delikatnie, a Nadia... Nadia była w swoim żywiole. Pod wpływem pędu powietrza jej włosy rozpuściły się i teraz chłostały mnie lekko po twarzy. Szeroki uśmiech na jej twarzy świadczył o wielkiej ekscytacji, a głowa kołysząca się w rytm energicznej piosenki wskazywała na jej dobry nastrój podchodzący pod euforię. Skierowała na mnie spojrzenie, a w jej oczach zabłysło podniecenie. Była to zupełnie inna Nadia niż ta, którą poznawało się w obliczu zagrożenia. W brązowych tęczówkach iskrzyło się wtedy coś w rodzaju grozy, pewności siebie i determinacji. Uśmiechnąłem się widząc tą diametralną zmianę. Zagryzła dolną wargę i przybrała minę kogoś o bardzo szalonym usposobieniu.
- Robimy rundkę wokół kontynentu?
Pokiwałem prędko głową wystawiając rękę przez okno i czując się jakby miała mi zaraz odpaść. Po ciele przebiegły mi ciarki, gdy powietrzne auto zakręciło niebezpiecznie pędząc slalomem przez drogi. Szatynka zmieniła bieg i z podniecenia oblizała wargi. Blondynka siedząca z tyłu wychyliła się i opierając o moje kolana podkręciła muzykę. Pachniała lawendą. Nie mam pojęcia dlaczego zwróciłem na to uwagę. Może dlatego, że w tym momencie jej szyja znalazła się tuż przy mojej twarzy albo dlatego, że o mało nie wypadła z auta, podczas kolejnego zakrętu lądując na moim siedzeniu i rozprowadzając zapach naokoło. Zaczęliśmy się śmiać dalej gnając naprzód. Zanim zdążyłem przyjrzeć się czemuś dokładniej znikało w oddali jak za muśnięciem czarodziejskiej różdżki. Ludzi wcale nie było widać. Czułem się jakby wszystko co mnie martwi uleciało. Zapomniałem o wyparowanym psie, goniących nas potworach, łowczyniach czekających na moją śmierć, uwięzionej ciotce, zaginięciu Hekate, spalonym obozie, dziwacznej przepowiedni, której nijak nie mogłem sobie do końca przypomnieć, o dziwnym zachowaniu kobiet w moich snach, zgubieniu słońca, o tym czemu mamy muzykę skoro Apollo już się mści (może to nie działa na boskie sprzęty?) czy chociażby o tym, że jestem herosem. Dostałem skrzydeł. Zamknąłem oczy i poczułem przemożoną ochotę wytknięcia głowy przez okno, ale biorąc pod uwagę to, że szybowaliśmy właśnie z prędkością dźwięku mogłoby się to dla mnie skończyć źle. Przeciągnąłem się i wsłuchałem w ciche warczenie silnika. Ktoś szturchnął mnie w bok. Otworzyłem oczy i zobaczyłem roześmianą Nadię. Ten widok był tak nietypowy, że aż zabawny. Wskazała palcem na ogromny las i ponownie się uśmiechnęła.
- Oszalałaś. - mruknąłem szczerząc się jak głupi. - To samobójstwo.
- A mamy po co żyć? - zaśmiała się.
Czułem, że łzy w moich oczach, które znalazły się tam z powodu wiatru i śmiechu zaraz wypłyną więc tylko pokręciłem z rezygnacją głową i odwróciłem wzrok. W tym samym czasie coś szarpnęło - wariatka dodała gazu. Nim się obejrzałem wlecieliśmy w gęstwinę drzew.Victoria krzyknęła, a z ust szatynki wyrwał się cichy okrzyk zwycięstwa. Pnie migały mi przed oczyma jak torpedy. Nie mam pojęcia jakim cudem, ale każde z osobna zostało przez nas ominięte. Auto nie miało ani jednego zadrapania! I wtedy stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Dobra, nie bałem się tego wcześniej, ale tak brzmi bardziej dramatycznie. Korzeń. Pojedynczy korzeń wystający z ziemi. Był na tyle gruby, że zdołał zawadzić nam o podwozie. Lamborghini wpadło w turbulencje i zaczęło się niekontrolowanie telepać.
- Rozbijemy się! - krzyknęła Victoria.
Nie próbowałem nawet zaprzeczać. To było oczywiste jak to, że słońce jest jasne. No...Teraz nie jest, ale... Nie łapcie mnie za słowa!
- Skaczcie!
To było ostatnie co doszło do moich uszu przed wielkim BUUUM! W porę zdążyłem otworzyć drzwi i wypaść z auta. Cacko rozpadło się chyba na kawałki, bo pamiętam, że poczułem jeszcze ostry ból w głowie. Wtedy to właśnie zemdlałem.
Powiem wam, że to wcale nie jest tak jak to opisują. Człowiek nie budzi się ani trochę wypoczęty! Nawet nie czuje tego, że "śpi". Upadłem i otworzyłem oczy. Nie mam pojęcia ile leżałem w liściach, ale wyglądało to jak sekunda. Z trudem uniosłem się na rękach i uklęknąłem. Sprawiło mi to tyle bólu, że nie dałem rady zrobić nic więcej. Z rezygnacją wyciągnąłem telefon i podświetliłem ekran, który był cały popękany.
- Och, super! To najnowszy model, Nadia! Mam nadzieję, że jesteś bogata, bo będziesz musiała mi to odkupić! - rozejrzałem się lecz znikąd nie uzyskałem odpowiedzi. - I nie zapominaj o odszkodowaniu!
Nic. Kompletna cisza. Z trudem chwyciłem się drzewa i podniosłem na nogi. Włączyłem latarkę w komórce, ciekawy jestem czemu to coś jeszcze działało, i rozejrzałem się po okolicy. Pusto. Oprócz pojedynczych części niegdyś pięknego lamborghini, rozmaitych roślin i pni nie było niczego. Żadnej żywej duszy. Chwyciłem się za bolącą głowę i przejechałem po brązowych, lekko umazanych krwią włosach.
- Nadia? Victoria? - spytałem w ciemność, której nie sięgała moja latarka.
Odpowiedziało mi głuche warczenie.
- Ja tylko żartowałem z tym odszkodowaniem - zająknąłem się cofając ostrożnie. - Telefonu też nie musisz kupować jeśli bardzo nie chcesz.
- To dobrze - odparła szatynka wychodząc z mroku i uśmiechając się łagodnie.
Ściągnąłem wargi i spojrzałem na nią morderczym wzrokiem. Miałem ochotę rzucić się na nią z wściekłości, rozszarpać ją i dać jej flaki do zjedzenia wilkom, ale niestety ból mi na to nie pozwalał.
- Jesteś głupia - mruknąłem tylko i osunąłem się po śliskiej korze. - A gdzie Victoria?
Dziewczyna podeszła do mnie bliżej i dopiero wtedy zdołałem ujrzeć szramę, która przecinała jej policzek. Ona również nie wyglądała najlepiej.
- Myślałam, że jest z tobą.
Uniosłem brwi patrząc na nią z powątpiewaniem.
- Taaak, a ona co? Będzie robić za sowę? Już mnie nie nastraszysz! - krzyknąłem w korony drzew.
- Charles, to nie są żarty. - szepnęła siadając koło mnie. - Ona... Ona siedziała z tyłu. A jeśli... - głos jej się załamał.
Nie musiała kończyć, bo sam o tym w tej chwili pomyślałem. Co jeśli nie zdołała wyskoczyć i rozbiła się o tą wielką skałę razem z autem? Przez ciało przeszły mi ciarki i poczułem dziwny, zimny skurcz w żołądku. Dostałem takiej dawki adrenaliny, że rzuciłem się przed siebie prosto do wraku naszego pojazdu. Zacząłem pojedynczo odrzucać kolejne części krzycząc jej imię. Nie potrafiłem opisać tego co mną kierowało, ale zauważyłem, że szatynka robi to samo. I znowu pojawia się pytanie : dlaczego wyrocznia o tym nie wspomniała? Wędrujemy dopiero cztery dni, a tyle zdążyło się wydarzyć! Nie zdziwię się jak umrzemy zanim dotrzemy do wybrzeża.
- Doskonale wiem co czujesz...
Podskoczyłem jak oparzony i spojrzałem na szatynkę.
- Co mówiłaś?
Zerknęła na mnie i pokręciła głową na znak, że nic.
- Ale ona już nie wróci...
Rozejrzałem się dookoła zdejmując pierścień. Miecz w mojej dłoni zabłysnął złowrogo w świetle księżyca. Czułem dzikie pulsowanie w czaszce.
- Nie ma na to szans...
Obróciłem się i poczułem jak kręci mi się w głowie. Tymczasem Nadia zatkała sobie uszy i zaczęła wrzeszczeć przeraźliwie - co się dzieje?!
- Jest już jedną z nas...
Wszystko pociemniało, a ja dalej trzymałem się na nogach słysząc krzyki córki Aresa.
- Nadia?! - wydarłem się na oślep próbując dotrzeć do nastolatki.
Niestety uderzyłem o wrak lamborghini i straciłem orientację. Piski ucichły, a zastąpiły je ciche jęki. Wzrok powoli mi wracał. Ujrzałem zapłakaną szatynkę siedzącą na mchu i wytrzeszczającą ze strachu oczy. Chwiejnym krokiem ruszyłem w jej kierunku i objąłem ją kładąc miecz na trawie. Przytuliła mnie zaciskając powieki i łkając cicho. Nie miałem pojęcia co się właśnie stało, ale czułem, że wszystko jest nie tak. W głębi wiedziałem, że nie jesteśmy tu tylko po to by znaleźć Hekate... Szykowało się coś o wiele większego. Najpierw dziwne sny, ktoś duszący Thalię... Persefona! Artemida chcąca mnie zabić, a teraz porwanie córki zwycięstwa. Ktoś lub coś wyraźnie nie chce żeby cokolwiek nam się udało. Delikatnie odsunąłem się od dziewczyny głaszcząc ją po policzku. Nie miałem sił nic powiedzieć więc wskazałem tylko palcem stronę, z której nadlecieliśmy - tam powinna być plaża. Pomogłem jej wstać i razem ruszyliśmy przez grząski grunt, a zanim się zorientowaliśmy... ziemia się zapadła. Nie, nie spadaliśmy. Było to raczej uczucie bezwładności. Potem poczułem jakąś śliską maź na plecach i pomyślałem o tym, że zaraz odpadnie mi twarz. Dziwne? Gdy nagle nabierasz prędkości 100 km/h w dół wnętrza ziemi nic nie wydaje ci się dziwne. W ciągu paru sekund poczułem grunt pod nogami. Było to bardzo bolesne doświadczenie, ale nie będę tu tego opisywać. Ważniejsze jest to co wtedy zobaczyłem. Wielka forteca. Ogromny zamek otoczony murami obronnymi, wieżami strażniczymi, armatami... Przed pozłacaną bramą stali trzej ochroniarze. Rozejrzałem się w poszukiwaniu sztynki. Leżała na ziemi nieopodal. Zrobiłem krok w jej stronę i nagle wszystko przed oczami mi się potroiło. Chyba nie byłem w najlepszym stanie. Upadłem na kolana zdejmując plecak i szukając ręką prawidłowego bidonu z nektarem. Wtedy ktoś zaczął szeptać mi do ucha. Najpierw był to łagodny i spokojny głos, potem przerodził się w dudnienie.
- ... natrafi na mury starego fortu.
Budowla prastara, przedwieczna
Okaże się niebezpieczna...
Potrząsnąłem głową próbując odczepić się od dziwnych myśli, które z niczym mi się nie kojarzyły. Niestety kilka ostatnich wersów ugodziło jeszcze mocniej.
- ... podziemie pochłonie wszelkie istnienie,
Olimpowi grożą piekielne płomienie,
Chyba, że dziecko Hadesa
Okaże świadomość Arystotelesa.
Wytrzeszczyłem oczy jeszcze mocniej się telepiąc. Upadłem i zacisnąłem pięści przyciskając je do siebie. Poczułem, że ktoś mnie chwyta i odciąga na bok. Po raz kolejny straciłem przytomność. Obudziło mnie jasne światło. Tuż nad moją twarzą błyszczała jarzeniówka. Syknąłem cicho gdy spróbowałem się ruszyć. Z trudem usiadłem i rozejrzałem się po pokoju. Był cały biały. Szpital? Leżałem na pojedynczym łóżku, było niewygodne i strasznie skrzypiało. Starałem się przypomnieć co się właśnie stało kiedy drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich człowiek w greckiej zbroi.
- Pan wzywa - powiedział niskim głosem.
Spuściłem nogi z łóżka i rozmasowałem sobie ręką kark.
- Gdzie jestem? Co ja tu robię? - wyrzuciłem z siebie patrząc podejrzliwie na mężczyznę.
- Pan wzywa - powtórzył.
Podniosłem się i jęcząc ruszyłem za wojownikiem. Szliśmy ciemnymi korytarzami. Była to drastyczna i bolesna zmiana dla moich oczu. Wróciłem myślami do momentu przed omdleniem. Ktoś chyba jednak był po mojej stronie, bo dzięki tajemniczemu głosowi uświadomiłem sobie, że wypełniliśmy pierwszą część przepowiedni. Może wcale nie mieliśmy najpierw DOTRZEĆ do portu, ale najzwyczajniej w świecie WYRUSZYĆ. No i wszystko jasne. Teraz tylko nabrałem wątpliwości co do kolejnych fragmentów. "Czyli nie zjemy kiełbaski z grilla?" - przemknęło mi przez głowę. Wpadłem na chłopaka, który stanął jak wryty. Spojrzałem na niego i dopiero potem zdałem sobie sprawę z tego, że otwiera mi drzwi do ogromnej sali. Niepewnie wszedłem do środka, a wrota się za mną zamknęły. Znajdowałem się w sali tronowej. Czerwony dywan pokrywał całą powierzchnię. Ściany z marmuru pomalowanego na kremowo wysadzane były diamentami. Sznur pochodni ciągnął się wzdłuż nich jakby wskazując drogę do ogromnego fotela. Wszędzie stała broń, wycelowana jakby prosto we mnie. Jednak najbardziej moją uwagę zwrócił znak wymalowany na suficie. Świnia. Przyjrzałem się uważniej dostojnemu krzesłu i ujrzałem pewną postać. Bardzo dobrze zbudowany trzydziestolatek w greckiej szacie siedział wyciągnięty pojadając kebaba. Jego kręcone, brązowe włosy opadały na twarz, zarost świadczył o męskości, a nóż u pasa błyszczał złowrogo. Uniósł na mnie wzrok i wyprostował się.
- Nareszcie dotarłeś. - uśmiechnął się.
- Aresie... - mruknąłem składając mu delikatny pokłon.
Bóg wstał i podszedł do mnie przyglądając mi się uważnie.
- Czy wiesz co tu robisz? - spytał wyraźnie zainteresowany.
Uniosłem brwi nie wierząc, że sam się tego nie domyśla, ale mimo wszystko postanowiłem odpowiedzieć.
- Przybyłem, by odnaleźć Hekate. Chciałbym uzyskać pewne informacje.
- Hm - prychnął obchodząc mnie naokoło. - Nic nie wiem o zaginięciu bogini magii jeśli to cię dręczy.
- Czy... czy mogę o coś spytać?
- Jasne, wal śmiało. - mruknął idąc w stronę wielkiego kufra i wyciągając butelkę piwa.
- Dlaczego jesteśmy w podziemiach? 
Westchnął cicho przelewając napój do kufla i biorąc sporego łyka.
- Dobre.. Naprawdę, niezłe. Ci śmiertelnicy mają dobry gust - spojrzałem na niego, a on mruknął coś pod nosem i ponownie usiadł na tronie. - Okej, przyznaję... Wlazłem w układy z Hadesem. Wynajmuję to miejsce. Tu jest po prostu więcej do roboty niż na powierzchni.
- Zatrzymałeś się w krainie cieni na... urlop?
- Można tak powiedzieć. Hotel "Las Hades" oferował poza tym najniższe ceny. "Grzmot Pioruna u Zeusa" mimo, że jest daleko od miejsca walki potroił cenę! Szaleństwo!
- Moment, moment... Jakiej walki?!
- Och, herosi. Jak zwykle niepoinformowani. - westchnął. - Myślę, że nie ode mnie powinieneś się o tym dowiedzieć.
- Przecież jesteś bogiem wojny! - krzyknąłem - Moja koleżanka zaginęła! Podobnie jak bogini! Pozostałe patronki również się buntują! Ktoś przejmuje kontrolę nad najwyższymi reprezentantkami tamtej płci, a ty...
Olśniło mnie, a Ares uśmiechnął się znacząco.
- No i widzisz. Nie wiem nic więcej czego ty byś się nie domyślał.
- To co mam teraz robić?
- Ha! Chyba nie jestem niańką prawda? - spuściłem głowę. - No dobra, myślę, że powinieneś zacząć od tego co sprawiło, że się tu znalazłeś.
- Mam wracać do obozu?
- Coś co sprawiło, że znalazłeś się konkretnie TU.
Zastanowiłem się. Lecieliśmy lamborghini, zahaczyliśmy o korzeń... Korzeń. Korzenie? Rodzina... Hades. Uśmiechnąłem się do siebie i uniosłem wzrok natrafiając na czujne i srogie spojrzenie boga wojny. Malowała się w nich taka sama determinacja jak u Nadii i pomimo uśmiechu wcale nie wyglądał łagodnie.
- Chyba czas na spotkanie z ojcem.

~ ~ ~ 


Nareszcie jest :) Przepraszam za długi czas oczekiwania :P Jest krótszy, ale muszę was trochę w niepewności potrzymać. Może się wydawać, że wszystko zaczyna się wyjaśniać... Jeśli tak - chyba mnie nie znacie :3 I tak wam nic nie powiem :D

Liczę na komentarze - to dużo znaczy :*
Kocham was!

czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 7 - "Czas ucieka"

Lecieliśmy już dobre piętnaście godzin. Tyłek przymarzł mi do siedzenia, a lodowaty wiatr drążył na twarzy lekkie smugi, na włosach siedzącej przede mną Victorii pojawił się szron, a Nadia sterująca pojazdem zaczynała doznawać lekkich drgawek. Nie mieliśmy do ubrania nic cieplejszego prócz podpalonych futer, które wczoraj blondynka znalazła pod śniegiem. Swoją kurtkę przeciwdeszczową oddałem pilotce - fakt faktem to ona najbardziej odczuwała ten chłód. Znajdywaliśmy się gdzieś mniej więcej nad Morzem Japońskim. Przed nami rozciągał się jasno oświetlony ląd, a kawałek za nim ocean. Całe moje ciało zesztywniało, zjedliśmy już resztę kanapek, mój pęcherz wołał o postój, a rany po pazurach Reksia szczypały niemiłosiernie.
- M...Mog-głabyś gdzieś wylądować? - zadrżała Victoria.
Nadia kiwnęła prawie niezauważalnie głową i zniżyła lot. Zrobiła kółko wkoło jakiejś strasznie oświetlonej wieży i krzyknęła do nas:
- Gdzie?!
- Na dachu! - wrzasnąłem.
Jeden z biurowców z gigantycznym bilbordem reklamującym KFC idealnie się do tego nadawał. Z głośnym ŁUBUDU wylądowaliśmy. Spróbowałem się podnieść i od razu tego pożałowałem. Głośny krzyk wydobył się z mojego gardła. Wszystkie części mojego zlodowaciałego ciała zapłonęły. Z trudem wypełzłem z pojazdu i upadłem na ziemię. Nie tylko ja miałem takie problemy. Tylko dlaczego w lato jest tu tak zimno?! No tak... słońce. Jestem ciekawy dlaczego wspaniała wyrocznia nie mogła napomknąć o jego rozbiciu. Chwyciłem się jakiejś barierki i stanąłem na równe nogi. Przespacerowałem się po dachu podskakując dla rozgrzania. Gdy byłem już pewien, że nie upadnę podszedłem do dziewczyn i pomogłem im wstać. Była to jedna z najbardziej męczących czynności jakie przyszło mi wykonywać od dłuższego czasu. Tak, bardziej męcząca od walki z tęczowym smokiem.
- Która godzina? - zapytałem gdy już cała nasza trójka stanęła na nogach rozcierając sobie dłonie.
- W pół do czwartej. - odparła Victoria wyciągając komórkę. - Myślicie, że o tej porze będzie tu coś otwarte?
- Zależy w jakim mieście jesteśmy. - Nadia ruszyła w stronę krawędzi dachu. - No proszę, zawsze chciałam zwiedzić to miejsce, ale jakoś wcześniej nie miałam czasu.
Doszliśmy do niej. Wielki, mrugający bilbord i tysiące kolorowych światełek uświadomiły nam gdzie się znajdujemy. 
- Tokyo. - powiedziałem.
- Idziemy na chińskie żarcie? - spytała szatynka chwytając się za brzuch.
- Nadia, jesteśmy w Japonii...
- To nie możemy zjeść niczego pałeczkami? - zapytałem Victorii.
Blondynka walnęła mnie w głowę co miało oznaczać ni mniej ni więcej jak "Zamknij się". Znaleźliśmy właz przez który weszliśmy do budynku. Zbiegliśmy po schodach na dół i wybijając szybę (bo nie można było użyć choćby wsuwki do włosów, która należała do Nadii) znaleźliśmy się na zewnątrz. Wędrując w brudnych, podartych, poplamionych niebieskim glutem ciuchach czuliśmy się trochę nieswojo widząc wszystkie poprzebierane osoby. Tak w ogóle czemu oni nie śpią?! Tokyo = nocne życie, tak? Nogi zaprowadziły nas do jakiegoś hotelu. Złożyliśmy się na wynajem pokoju. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że recepcjonistka była całkiem miła i spodobał jej się sznur Nadii - nie wnikam - bo pomimo innej waluty przyjęła nasze dolary i wręczyła nam klucz. Wchodząc do pokoju od razu rzuciłem się na łóżko. Czułem, że mógłbym odpłynąć do krainy snów w ciągu zaledwie paru sekund. Nie mogłem.
- ZŁAŹ PATAŁACHU! - wrzasnęła Nadia zrzucając mnie na podłogę.
Podniosłem się mierząc dziewczynę wściekłym wzrokiem. Skoczyłem na nią rzucając najbardziej obraźliwymi wyzwiskami jakie w tej chwili przychodziły do mojej zaćmionej głowy.
- Ty wredny kartoflu! - krzyknąłem bijąc ją poduszką po głowie. - Daj mi spać, spleśniała pomarańczo!
- Ogarnij się śmierdzielu!
Brunetka zaczęła mnie kopać, a ja sięgnąłem jednego z moich butów i rzuciłem w nią.
- SAMA ŚMIERDZISZ SAŁATO!
Wydała z siebie okrzyk wojenny i po raz kolejny zwaliła mnie z łóżka.
- Jesteś głupia i nie rośniesz! - wydarłem się.
Wytknęła mi język i ułożyła się na miękkiej pościeli.
- Jesteś chora psychicznie! I na dodatek masz brzydkie włosy!
Spojrzała na mnie wzrokiem godnym boga wojny. Eee... no tak jest jego córką, ale... Dobra, nieważne.
- Masz coś do moich włosów? - spytała.
- Tak! I to nawet bardzo dużo! Masz nierówno obciętą grzywkę i strasznie przetłuszcza ci się głowa!
- Taki z ciebie znawca, tak?!
- A TAK!
- AAAAAAAAAA! - krzyknęła i rzuciła się na mnie drapiąc i gryząc.
- I ZNOWU MUSZĘ WAS USPOKAJAĆ?! - wrzasnęła Victoria wychodząc z łazienki. - ZARAZ NAS STĄD WYRZUCĄ!
Nadia zatrzymała się zębami w pół drogi do mojej ręki, a ja leżałem szarpiąc ją za włosy. Blondynka opadła na łóżko i westchnęła ciężko.
- Zachowujecie się normalnie jak dzieci.
- Ale to on zaczął!
- Wcale, że nie, właśnie, że ona! - broniłem się.
- Oboje powinniście zastanowić się nad tym co robicie. - mruknęła. - A tymczasem zapraszam was do łazienki. Jedzie tu skunksem.
Wziąłem plecak i szybko pobiegłem do małego pomieszczenia w drzwiach przepychając się z szatynką. Wypchnęła mnie śmiejąc się jak szatan (nie wiem jak śmieje się szatan, ale ona się tak śmiała) i zamykając się na zasuwkę.
- Jesteś głupia! - krzyknąłem kopiąc drzwi.
Wróciłem do pokoju, gdzie Victoria siedziała w koszuli nocnej pisząc coś na telefonie. Usiadłem w fotelu i wypuściłem głośno powietrze. Uniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się.
- Wyglądasz jak ostatnie nieszczęście.
- Bardzo ci dziękuję za pocieszenie. Jeszcze niedawno byłem podobno ładny.
Zaśmiała się ukazując rząd równych, białych zębów.
- Mówiłam ci, że to zdanie muzy. Dla niej wszyscy chłopcy są ładni.
Zacisnąłem usta kiwając porozumiewawczo głową, co wywołało u niej jeszcze większy napad śmiechu. 
- Dobra, nieważne. - burknąłem. - Co tam piszesz?
Uniosłem brew wyciągając głowę jakby chcąc zobaczyć wyświetlacz w jej telefonie.
- Moja sprawa, prawda?
- W sumie racja, ale mi możesz powiedzieć. - uśmiechnąłem się.
- Nie mogę mieć stuprocentowej pewności. 
Zrobiłem minę szczeniaczka, a ona znowu się zaśmiała.
- To tylko Jake, mój chłopak. Pyta się jak tam misja.
- Chodzisz z tym burkliwym osiłkiem z domku Hefajstosa?! - krzyknąłem z niedowierzaniem.
- Przeszkadza ci to? - uniosła brwi.
- Nie, ale... No, nie. - zaciąłem się. - To on zrobił mi ten miecz, nie? - spytałem zdejmując pierścień i już po chwili trzymając w dłoni rękojeść wspaniałej broni.
- Tak. - uśmiechnęła się. - Zręczny jest.
- W jakim sensie? - wyszczerzyłem zęby i oberwałem poduszką.
Po chwili z zaparowanej łazienki wyszła Nadia.
- No, Charlie śmierdzielu, twoja kolej.
Podniosłem się leniwie z fotela i ruszyłem pod prysznic. Weźcie nie myjcie się przez kilka dni, walczcie w tym czasie z potworami i nagle doznajcie takiego cudownego odświeżenia. Mówię wam, magiczne uczucie. Nalałem sobie masę szamponu i dokładnie wmasowałem go sobie w głowę. Spłukałem go z rozkoszą czując gorące krople rozchodzące się po moim zmarzniętym jeszcze ciele. Wyszedłem, przebrałem się w spodenki do spania, umyłem zęby (w końcu!) i wróciłem do pokoju. Dziewczyny rozmawiały o czymś sennie leżąc już w swoich łóżkach. Dlaczego ja wcześniej nie zauważyłem, że są tam aż trzy i biłem się z Nadią?! Nieważne. Wgramoliłem się powoli pod miękką kołdrę, która kojąco działała na moje poranione ramiona. Odetchnąłem z ulgą i ułożyłem głowę na atłasowej poduszce z rozkoszą zamykając powieki.

I znowu pokręcony sen o ciotce Thalii. Nie rozumiem dlaczego mi się śni. To strasznie dziwne. Wiecie co jeszcze jest dziwne? Że mówię na nią ciocia. Halo! Jest w moim wieku! No dobra, może przejdę do rzeczy. Gdy ostatni raz widziałem tą czarnowłosą punkówę była duszona przez opętaną kobietę w podziemiach. Uroczo. Tym razem stałem tuż obok w ciemnej, pustej sali. Oczy miała przewiązane przepaską, siedziała na krześle, jej dłonie był skute, a nogi związane sznurem. Ze spierzchniętych, lekko otwartych ust wydobywało się ciche chrypienie. Siniaki na obnażonych ramionach nie zwiastowały niczego dobrego. Długie paznokcie wpijały się w kajdany, a na głowie miała metalową przepaskę.

- Odpowiadaj grzecznie to może nie zrobię ci wielkiej krzywdy. - powiedział głośny, dziewczęcy głos.
- Ja nic nie wiem! Nie rozumiem czego ode mnie chcecie! - krzyknęła.
- Oj, zaraz się dowiesz...
Wysoka postać w długiej, czarnej szacie, z kapturem naciągniętym na czoło podeszła do nastolatki i odchyliła jej głowę do tyłu ciągnąc za włosy.
- Zdradziłaś nas...
- Nie, nie, nie! Przysięgam, że nie!
- ZDRADZIŁAŚ! - ryknęła obchodząc krzesło dookoła. - Jesteś z siebie zadowolona? 
- Nikogo nie zdradziłam!
- Spójrz mi w oczy Thalio Grace... Spójrz w oczy i przyjrzyj się jak wygląda dusza prawdziwej łowczyni...
- Artemido, przysięgam, że ja nie...
- Zamilcz! - odeszła od niej tak gwałtownie, że kaptur spadł jej z głowy.
Oczy zaświeciły jej czerwienią, ale ciotka nie mogła tego zobaczyć.. Bogini wyszczerzyła zęby w krzywym uśmiechu i szepnęła jeszcze:
- Bądź spokojna... Już po niego idziemy...
- Nie, nie możecie! 
- Nie możesz nam rozkazywać... Twój przyszywany bratanek niedługo pozna gniew strażniczek Artemidy. Szykuj się na rychłą śmierć... Charlesie Jacksonie.

Obudziłem się zlany potem. Na moim łóżku siedziały dwie nastolatki i patrzyły się na mnie przerażonym wzrokiem. Victoria trzymała mnie za rękę i ramię potrząsając mną lekko, a Nadia biła mnie "delikatnie" po twarzy, co najwidoczniej sprawiało jej przyjemność. Przez chwilę panowała cisza, a potem odezwała się szatynka.

- Krzyczałeś, Charlie.
- Dość... głośno. Coś o jakiejś Thalii... - Victoria zamilkła. - To twoja dziewczyna?
Wyprostowałem się i spuściłem nogi z łóżka.
- Nie. To nic, spokojnie... Nic.
- Wrzeszczenie przez sen to nie jest nic, Charlie.
- Nie mów do mnie Charlie. - syknąłem na Nadię i ruszyłem do łazienki. 
Stanąłem nad umywalką i oblałem sobie twarz wodą. Spojrzałem w lustro na moje podkrążone oczy. Przeczesałem włosy palcami i wytarłem sobie twarz ręcznikiem. Usiadłem na podłodze i zapatrzyłem się na kafelki. Siedziałem tam może piętnaście minut aż usłyszałem pukanie.
- Charles, mogę wejść?
Victoria otworzyła drzwi i powoli zaczęła iść w moją stronę. Usiadła tuż obok i milczała. Wiedziałem, że czeka na wyjaśnienia. Spojrzałem w jej niebieskie oczy i dostrzegłem w nich niespotykanego rodzaju spokój. Uśmiechnęła się zachęcająco.
- Thalia śni mi się od dłuższego czasu. - mruknąłem. - Jest przyjaciółką mojej mamy, ale wciąż ma 15 lat ponieważ należy do łowczyń Artemidy, a one są nieśmiertelne. Nieważne. Dzięki jednemu ze snów wiedziałem o smoku, którego spotkaliśmy. Niedawno widziałem jak ktoś w podziemiach ją dusi... teraz była torturowana przez... - zaciąłem się.
- Przez kogo? - Victoria położyła mi dłoń na ramieniu.
- Przez samą Artemidę i... Bogini powiedziała, że... - przełknąłem ślinę. - Ona chce mnie zabić.
Blondynka westchnęła cicho i podniosła się z ziemi. Dopiero teraz poczułem chłód przeszywający moje gołe plecy.
- Czas na nas. - szepnęła wyciągając do mnie rękę i pomagając mi wstać. - Najpierw coś zjemy i pomyślimy jak się stąd wyrwać. Nie możemy dłużej odpoczywać jeśli czyha na ciebie orszak bogini łowów.
Zebrałem swoje rzeczy szybko się przebierając. Nie wiem czy jest sens rozprawiać nad tym jak wyglądały moje jeansy i T-shirt, więc pozostawię to bez komentarza. Wyszliśmy w miarę szybko i udaliśmy się do pierwszej lepszej restauracji jaka rzuciła nam się w oczy. A rzuciła się naprawdę mocno, bo nie dało się nie zauważyć wielkiej diody nad wejściem. Zajęliśmy miejsca przy małym, okrągłym stoliku w rogu i zamówiliśmy po kebabie. Wystrój knajpki przypominał trochę wytwórnię zabawek u Świętego Mikołaja. Pełno malutkich, kolorowych lampek, długaśny bufet przypominający taśmę w fabryce i jakiś gościu, który... Moment... Przetarłem oczy. Gościu tańczący na bufecie. Miał na sobie krótkie, czerwone spodenki i wąską, zdecydowanie zbyt wąską zieloną bluzkę. Wielki brzuch wychodził mu na wierzch, a krótka, czarna, nierówno obcięta bródka wyglądała jak z gardła wyjęta. Ogromny pęk kluczy zwisał mu przy pasie, a co najdziwniejsze całe jego ciało oplatał wąż. Prawdziwy wąż. Wszyscy spojrzeliśmy na mężczyznę jak gdybyśmy ujrzeli ducha.
- Kto to... - zacząłem, ale przerwała mi Victoria.
- Nie wierzę. To jest Aion. Znaczy się - bóg czasu. Ale co on robi w Japonii? 
- Może je chińszczyznę? - odgryzła się Nadia.
- Siedź cicho. - mruknęła blondynka. - Czy wy rozumiecie co to znaczy?
Po raz kolejny musieliśmy zaprzeczyć. Przy córce zwycięstwa czułem się jak ostatni półgłówek. Westchnęła.
- On jest bogiem, no. Czy ja wam wszystko muszę tłumaczyć? On może nam pomóc dostać się do Ameryki. Nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru męczyć się w tym samolocie przez tydzień.
- Przypominam ci, że to był twój pomysł, żeby lecieć z panem "o kurczę, ale ze mnie ciacho". - warknąłem. - Nie musisz mieć do nas o to pretensji. 
- Nie moją winą było to, że zwiał. - prychnęła. - Dobra, nieważne. Trzeba do niego podejść.
- Ciekawe tylko jak. - wtrąciła Nadia. - Nie zauważyłaś, że jest on w tak zwanej strefie dla VIP'ów? Nie wierzę, że w takich pubach coś takiego istnieje.
- Heeej... Chwilunia. - mruknęła Victoria. - Widzicie tamte dziewczyny? - wskazała palcem na kilka rozchichotanych nastolatek przebranych za króliki. - Wprowadzają niektóre osoby mimo, że wcale nie wyglądają aż tak 'very improtant'.
Uśmiechnęła się jakby wpadł jej do głowy szatański plan. Nie znoszę tego uśmiechu.
- Wreszcie na coś się przydasz, Charlie.
Spojrzałem na Nadię nie za bardzo wiedząc o co chodzi.
- No, leć do nich kochasiu. Użyj swojego uroku i... Wprowadź nas! - zaśmiała się.
Czy one oszalały? Spojrzałem pytająco na Victorię jakby to ona miała przesądzić o tym wszystkim. Szukałem w jej uśmiechu choćby najmniejszego cienia ratunku, a gdy wreszcie zorientowałem się, że nie ma co dyskutować powoli poczłapałem w kierunku tańczących dziewcząt.

* Nadia *


Ten dureń naprawdę sądził, że powiedzie mu się w tej misji. Nie potrafi nawet wymyślić prostego wyzwiska rzucając nazwy wszelkich możliwych warzyw, a niby ma wywalczyć wejście do strefy zarezerwowanej? Prychnęłam cicho pod nosem uśmiechając się szyderczo.

- Stawiam dziesięć dolarów, że przywalą mu tymi futrzanymi łapkami zanim zdąży zbliżyć się do barierki. - mruknęłam.
- Ja daję piętnaście, że oberwie z tej ogromnej marchewki w czaszkę, zanim zdąży powiedzieć "cześć". - uśmiechnęła się Victoria.
- Stoi.
Patrzyłyśmy jak podchodzi do kilku Japonek. Odrzucił grzywkę, a z mimiki jego ciała wywnioskowałam, że się uśmiechnął. Niestety nie słyszałam o czym rozmawiają, ale o dziwo nastolatki zachichotały. Wydawały się... oczarowane. Nie mam pojęcia czy synowie Hadesa mają jakiś dar władania nad umysłami innych, ale tak to wyglądało. Po chwili odwrócił się do nas i wyszczerzył zęby kiwając dłonią.
- Udało mu się... Ten glonojad sobie poradził... - szepnęłam z niedowierzaniem. 
Podeszłyśmy wolno do Charlesa i wślizgnęłyśmy się za nim za barierkę.
- Jak ci się to udało zrobić?! - wydałam z siebie zduszony okrzyk.
- Urok osobisty? Wspaniała gadka? Albo...
- Albo po prostu obcy akcent. - zaśmiała się blondynka mijając chłopaka i ruszając w stronę Aiona.
Poczekaliśmy aż skończy tańczyć, zaszczyciliśmy go brawami i ściągnęliśmy siłą na dół.
- O co chodzi?! Ja nic nie zrobiłem! - zaczął krzyczeć.
Złapałam go za obie ręce i ścisnęłam mu je z tyłu. Zaczynałam żałować, że oddałam sznur tej portierce.
- To wy jesteście od Willy'ego tak? - zapytał szarpiąc się. - Powiedzcie mu, że to nie ja ukradłem mu kufer złota! A jeśli nawet to niech mnie pocałuje w...
- Trochę kultury. - przerwał mu Charles. - Chcieliśmy tylko powiedzieć... Witamy boga czasu. - uśmiechnął się.
Gruby starzec przestał się wierzgać i wlepił w niego swoje malutkie, złote oczy. 
- Mamy do ciebie małą sprawę. - zaczęłam.
- Jeśli chcecie ze mną negocjować to mnie puśćcie, bo w każdej chwili mogę cofnąć tę chwilę i skopać wam tyłek zanim przekroczycie próg tej rudery!
- Spokojnie! - krzyknęłam.
Kątem oka zauważyłam jak moi towarzysze kiwają wolno głowami. Ostrożnie puściłam jego nadgarstki, a wtedy...
- Narka frajerzy! - krzyknął i zaczął zwiewać.
- Szybko! - krzyknął Charles. - Czas ucieka!
Przeskoczył przez barierkę i co sił w krótkich nóżkach wypadł z pubu. Poszliśmy w jego ślady pod nosem przeklinając swoją głupotę. Nietrudno było dojrzeć małego, tłustego gościa, w przymałych ciuchach biegnącego przez ulicę, nawet jeśli była to ulica w jednym z najdziwniejszych miast na świecie. Wyciągnęłam mój mały sztylet, przymrużyłam jedno oko i rzuciłam w nogę krasnoludowi. Zaliczył niemałą glebę drąc się na całe gardło. Z jego łydki popłynęło trochę Ichoru czyli złotej krwi bogów. Skoczyłam mu na plecy przygważdżając go do ziemi.
- Witamy ponownie. - szepnęłam mu do ucha dysząc ciężko i wyciągając nóż.
- Czego ode mnie chcecie?! 
- Pomocy. - powiedziała Victoria stając tuż nad nim i pomagając mi go utrzymać, gdy wstawał.
- Nie pomogę komuś kto rzuca we mnie bronią! - krzyknął.
Przyłożyłam mu sztylet do gardła.
- No okej, okej... Czego tylko chcecie. Ale nie cofnę was w czasie!
- To nie o to... Jak to nie cofniesz? - zapytał Charles. - Jesteś bogiem czasu...
- Tak, tak, sra ta ta ta. A czy kiedykolwiek słyszałeś moje imię, dzieciaku? Już niewiele osób o mnie pamięta. Kiedyś prowadziłem słońce, a teraz gdzie się podziało?! Jest ciemno! Zapewne ten durny Apollo już je rozwalił! - wrzasnął. - Skoro nikt już o mnie nie pamięta, postanowiłem zaszyć się w tym bardzo skromnym miasteczku i doczekać spokojnej starości.
- Bardzo spokojnej, bo nie ma to jak tańczyć na bufecie, co nie? - prychnął Charles odgarniając mokre włosy z czoła.
- A tobie nic do tego bezczelny młodziaku! - krzyknął.
- Zaraz, zaraz, kto tu jest bezczelny?! - wrzasnęłam mu do ucha.
- Dziewczyno kto ci tworzył struny głosowe?! Zdaje mi się, że masz coś z tego świrniętego fanatyka poezji.
- JESTEM CÓRKĄ ARESA PACANIE! I W KAŻDEJ CHWILI MOGĘ ROZWALIĆ CI ŁEB WIĘC ZAMKNIJ SIĘ I LEPIEJ BĄDŹ GRZECZNY ALBO INACZEJ POROZMAWIAMY! - wydarłam się.
Victoria spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko pod nosem.
- No dobra, dobra paniusiu. - mruknął. - Czym stary Aion może wam służyć?
- Transport. Jak najszybszy. Musimy być w Ameryce. USS Intrepid. - powiedziałam.
- Kiedy?
- Wczoraj.
- Och, uroczo.. - mruknął. - No dobra postaram się coś wymyślić.
Zacisnął powieki, a po sekundzie tuż obok nas zmaterializowało się żółte lamborghini.
- Woooow... - wyszeptał Charles podchodząc do maszyny i przejeżdżając opuszkami po masce. - Robi wrażenie.
- Co nie? - uśmiechnął się z satysfakcją.
- Tylko, że jest mały problem... - westchnęła Victoria. - Ile to wyciąga?
- Prędkość dźwięku wam wystarczy? - zapytał krasnal ponownie mrużąc oczy, a z tyłu samochodu pojawiła się ogromna rura wydechowa.
- Woooow... - powtórzył szatyn.
- Zadowoleni? To moglibyście mnie wreszcie puścić?! - krzyknął szarpiąc się.
Delikatnie zdjęłam ręce z jego nadgarstków.
- Dziękujemy ci. - Victoria uśmiechnęła się z satysfakcją, a pulchny człowiek oddalił się szybkim krokiem w stronę kolorowej restauracji.
Usiadłam za kierownicą nowoczesnego auta i z westchnięciem przejechałam palcami po skórzanej kierownicy. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i z uśmiechem nacisnęłam pedał gazu. Pognaliśmy przed siebie unosząc się lekko nad ziemią. Po chwili byliśmy już nad oceanem, a coraz szybciej przybliżał się do nas kolejny ląd. Kontynent, który nawet w mroku prezentował się wspaniale. Ameryka Północna.

~ ~ ~ 


Napisałam :D Masakrycznie nieogarnięty, przepraszam was za to :( W tym rozdziale oszczędziłam im walk, niech troszkę odpoczną :) Dedykuję wpis Destiny Chase, bo trwała przy całym jego tworzeniu i pomagała mi w chwilach zacięcia :P Dziękuję za wasze komentarze i wejścia, które dodają mi skrzydeł :) Apel :

Przeczytałeś = Skomentuj :33
Pozdrawiam!