niedziela, 31 marca 2013

Rozdział 6 - "Jak zgubiliśmy słońce"

Lecieliśmy już dobre dwie godziny. Zastanawiacie się pewnie dlaczego, nie? Przecież lecimy na słońcu, prędkość światła i takie tam. Ale widzicie, Apollo zabrał nas pod jednym warunkiem. Najpierw musi "zajść" słońce (czyli reflektory mercedesa) na całym świecie, a dopiero po zmroku odstawi nas do zatoki. Podobno jego przystanek na Grand Central Terminal opóźnił zachód o dodatkowe parę minut, więc teraz krążyliśmy gdzieś nad Afryką właściwie bez żadnego celu. Bóg muzyki pomału przyciemniał światła, co powodowało, że niebo stawało się czerwono-pomarańczowe. Z początku nie mogłem przetrawić tego, że słońce to tak naprawdę najnowszy model popularnej marki samochodowej, ale teraz było mi wszystko jedno. J-Apollo co chwilę zaszczycał nas swoim wspaniałym rapem, który zawsze kończył wers o tym jaki jest przystojny. Tym razem słuchając "Gangnam Style'a" zaczął podrygiwać w rytm muzyki i wymachiwać rękoma na wszystkie strony. Nie mogłem przetrawić tych wszystkich "jodzia" w zwrotkach więc odwróciłem twarz w stronę okna i czekałem aż znajdziemy się nad Azją. Lecieliśmy właśnie nad Morzem Czerwonym wykonując jakiś szalony taniec kołami. Spojrzałem na siedzące po mojej lewej nastolatki. Victoria kurczowo wpijała palce w siedzenie, a Nadia kiwała głową w rytm muzyki jakby podobał jej się ten koreański bełkot. Nie wnikam. Mijaliśmy obłoki wszelkich kształtów i kolorów pod sobą mając tylko niebieską toń. Tam też pan poezji musiał wyłączyć reflektory. No pewnie, przecież delfiny najbardziej wkurzą się jak będzie jasno. Właśnie wykonaliśmy jakiś śmieszny korkociąg kiedy coś mignęło w prawym lusterku. Przetarłem oczy sądząc, że to pewnie zmęczenie i zamknąłem na chwilę powieki. Gdy je ponownie otworzyłem rozgorzało piekło. Auto pikało jak oszalałe, dziewczyny krzyczały, w radiu brzmiała opera mydlana, a za oknem fruwały czerwone pelikany. I znowu tylko senne omamy, bo przecież pelikany nie mają łuskowatych, ludzkich nóg, no nie? Ziewnąłem głośno i przeciągnąłem się. Wykonaliśmy obrót w okół własnej osi i zaczęliśmy pikować w stronę jakiejś góry.
- Macie kanapki? - zapytałem grzebiąc w plecaku.
W odpowiedzi oberwałem otwartą dłonią po głowie.
- Zaraz się rozbijemy! - krzyknęła Victoria szarpiąc mnie za koszulę.
Podniosłem wzrok stwierdzając, że chyba to co widziałem nie było tylko senną zjawą. Ogniste ptaki leciały tuż obok obijając się nam o drzwi. Dlaczego nie mogły poczekać z tym do jutra zanim się najem?
- I co teraz?! Niech Apollo nas ratuje!
Spojrzałem na siedzenie kierowcy, które teraz było puste.
- GDZIE TEN WARIAT DO JASNEJ CHOLERY SIĘ PODZIEWA?!
- Teleportował się zaraz po tym jak pierwszy z tych ptako-ludzio-gadów walnął w maskę. Wrzeszczał coś o tym, że więcej nie będzie przewoził herosów, że mamy nie rozbić mu samochodu i żebyśmy kupili mu te pyszne ciastka od Persefony jak już będziemy martwi. - odparła szybko Victoria biorąc wdech dopiero po ostatnim wypowiedzianym słowie.
- Jak to?! Ale..
- EJ! Pogadamy sobie później! Mamy ważniejsze sprawy na głowie! - warknęła Nadia chowając głowę w kolana przed dziobem strasznego ptaka, który przebił szybę.
Miała rację. Lecieliśmy w towarzystwie trzech ogromnych potworów, nieopanowanym samochodem, prosto na jakąś górę, bez kierowcy i zielonego pojęcia jak powinno się kierować tym pojazdem. Wtedy zrobiłem najmądrzejszą rzecz na jaką było mnie stać. Przelazłem na siedzenie prowadzącego i zapiąłem pasy, przekręciłem kluczyk w stacyjce w nadziei, że chociaż uda mi się zmienić kierunek lotu. Udało się. Słodki warkot wypełnił uszy, ale nie miałem zbyt wiele czasu na zachwycanie się niebiańską muzyką. Zmieniłem bieg (tata kiedyś mnie tego nauczył) i zacząłem kręcić kierownicą na wszystkie strony. Dziewczyny krzyknęły.
- Na pewno wiesz co robisz?!
- Tak! - odkrzyknąłem. - Chyba...
Widziałem wyraźnie śnieg topniejący na skale. Ej no tak, to słońce! Zmniejszyłem jasność reflektorów i w ostatniej chwili wyminąłem górę. Odetchnąłem z ulgą, jak się okazało nie na długo. Poczwary znowu zaatakowały.
- Charles, musimy wznieść się wyżej!
Nie miałem bladego pojęcia jak to zrobić, dodałem tylko gazu i wymacałem lewą ręką jakąś dźwignię. Coś szarpnęło i odskoczyliśmy w bok wpadając na dom z drewna. Super, już widzę minę Apolla gdy się tłumaczymy. "My nie zepsuliśmy pojazdu, my tylko przecięliśmy go na pół."
- CHARLES, UWAŻAJ DEBILU!
Skręciłem w przeciwną stronę i rąbnąłem maską w pelikana. Ten wskoczył nam na dach i zaczął robić w nim dziury. Wtedy dostrzegłem mały, czerwony guzik. Wcisnąłem go i słońce wystrzeliło jak proca do góry. Przecinaliśmy chmury powodując opady deszczu. Byłem cały przemoczony, gdy w końcu udało mi się wyrównać wysokość i zwolnić tempo.
- Jak tam? - spytałem zerkając w lusterko i obserwując dziewczyny.
- Nie gonią nas. - mruknęła Nadia.
- Miałem na myśli czy żyjecie...
- Nie, mówię do ciebie z zaświatów.
- Oj, daj spokój. Mogłyśmy zginąć i wtedy on by za to odpowiadał. Ty też byś się martwiła. - odparła Victoria. - Weź gdzieś wyląduj, czuję, że po tej podróży dostanę jeszcze większego lęku wysokości niż miałam przedtem.
Skierowałem pojazd w stronę niewielkiej wioski na szczycie. Lecieliśmy równym tempem, czułem jak głowa mi pulsuje, a emocje jeszcze nie opadły. Lecz z moim szczęściem nie zdążyłem jeszcze odetchnąć, a coś w nas uderzyło, a my wypadliśmy z auta. Nie wiem co gorsze, poczuć, że nie ma się gruntu pod stopami i lecieć bezwładnie, czy po takim locie w końcu poczuć ziemię na plecach. Ciemność ogarnęła mój rozum i była jedynym zjawiskiem, które tolerowałem. Czułem się w pełni wypoczęty od dobrych 10 godzin. Nic nie mąciło ciszy prócz trzepotu jakichś wielkich skrzydeł. I wtedy musiały mnie obudzić. Na początku doszło mnie tylko nawoływanie gdzieś z oddali, potem poczułem okropny ból w lewej nodze, następnie ciepła ciecz spływająca z czoła przyniosła myśl, że może być ze mną źle, wtedy rana po niebieskim glucie przypomniała o swoim istnieniu, a palec prawej dłoni zaczął mi dziwnie pulsować, na końcu otworzyłem oczy. Jeszcze nigdy nie poczułem tak palącego bólu. Nie żebym był słaby, ale biel która mnie otaczała wycisnęła ze mnie wszystkie łzy. Po omacku złapałem kogoś za rękę i wyczułem jak podają mi bidon. Wypiłem pięć łyków i pomyślałem, że zaraz eksploduję, ale na szczęście żyłem, mogłem rozejrzeć się spokojniej i odkryć, że znajdujemy na jakiejś białej górze, księżyc oświetla śnieg, a ja ściskam dłoń Nadii. Wyszarpnąłem ją i podniosłem się do pozycji siedzącej. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że byliśmy nad Azją, a to muszą być Himalaje, nie dziwić się więc, że po pięciu sekundach moje ciało przypominało słup lodu. Victoria, która wcześniej gdzieś zniknęła wróciła z trzema futrami.
- Nie możecie tak siedzieć! - krzyknęła podając nam płaszcze. - Nieopodal jest jakaś dolina, to coś znalazłam pod śniegiem, ruszajcie się to może dotrzemy tam przed wydaniem kolejnej części Epoki Lodowcowej.
Nie miałem ochoty się kłócić, że ta bajka już dawno została skończona więc z trudem podniosłem się i zacząłem iść za nią. Mój otępiały mózg przesyłał mi jakieś niezrozumiałe informacje. Poruszałem się jak zombie, całe ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że zgubiliśmy słońce, co oznacza, że nie wiadomo, która teraz może być godzina. Nie rozumiałem też czemu jest ciemno, skoro nie wyłączyliśmy reflektorów, a to mogło oznaczać równie dobrze to, że rozwaliliśmy auto Apolla. Bajecznie. Muszę się jeszcze dowiedzieć tylko co to za dziwne sygnały wysyła mi umysł i będę mógł spać spokojnie. I wtedy moje trampki znowu zawiodły i spowodowały wywrotkę na brzuch. Upadłem twarzą w czarny śnieg. Z trudem uniosłem się na kolana i przyjrzałem powierzchni. Zanurzyłem dłoń w zimnej toni. Może to tylko mój wzrok płata mi figle? Przyłożyłem nos do ziemi. Spalenizna. Wtedy coś mnie olśniło. Rzuciłem się w stronę Nadii i ustawiłem ją przodem do siebie. Cofnąłem się na kilka metrów i krzyknąłem:
- Machaj do mnie!
Niechętnie wykonała to polecenie. Wtedy doznałem olśnienia. Stałem dokładnie w tym samym miejscu co w moim śnie. Ciotka Thalia była tam razem z Pudzianowskim, który się sfajczył, a to co w nas walnęło ostatnim razem to pewnie...
- Smok... - powiedziałem na głos.
- Co?
Zerknąłem na Victorię.
- Smok!
Patrzyła na mnie jakbym oszalał.
- Byłem tu.
Pokrótce wyjaśniłem jej o co mi chodzi. W odpowiedzi uniosła tylko jedną brew.
- Rozumiem cię, ale... Co to ma do rzeczy?
No właśnie. Nie wiedziałem. Stałem jak wryty, całe moje podekscytowanie gdzieś uleciało, a ja czułem się jakbym miał pięć lat i ktoś przebił mi balonika z helem. Pokręciłem głową w rezygnacyjnym geście.
- Ruszajmy się, chyba, że chcemy zamarznąć.
Szliśmy jeszcze pół godziny, a potem zaczęliśmy opadać z sił. Nogi nam się plątały, nie wiedzieliśmy gdzie góra, a gdzie dół. Do tej pory nie pojmuję jak znaleźliśmy tą jaskinię i rozpaliliśmy ognisko. Wiem, że w końcu udało mi się zasnąć, a gdy się obudziłem było ciemno.
- Dzień dobry, śpiochu. - usłyszałem nad sobą głos Victorii i uśmiechnąłem się.
Poczułem się lepiej wiedząc, że one żyją i nie jestem sam. Usiadłem z trudem łapiąc się za głowę. Z radością odczułem, że mam obandażowane rany. Rozejrzałem się na wszystkie strony w poszukiwaniu jakiegoś śniadania. Nim się zorientowałem blondynka podsunęła mi pod nos kanapkę.
- Wołałeś o nią w samochodzie, baranie i w gruncie rzeczy cieszę się, że wtedy jej nie dostałeś. - uśmiechnęła się.
Zjadłem dwie połówki i popiłem to łykiem nektaru.
- Jak się stąd wydostaniemy? Masz jakiś plan? - zapytałem.
- Dlaczego to zawsze ja muszę mieć plan?
- Czy ja wiem? Jesteś najlepsza w tej kwestii.
- No wiesz... - wyszczerzyła zęby - Zapowiada się długa wędrówka.
- Nie mamy dużo czasu. Zostało nam... 11 dni?
- Dziewięć.
Wytrzeszczyłem oczy.
- Jakim cudem?!
- Sprawdziłam datę na telefonie. Poza tym wszystkie piosenki z playlisty mi zniknęły co znaczy, że Apollo dowiedział się o rozwaleniu mu merca i teraz się mści. - westchnęła. - Przespaliśmy dwa dni, a Nadia nadal drzemie. Nie jestem pewna czy jest z nią dobrze, odniosła największe obrażenia.
- Dajmy jej na razie odpocząć. Zasłużyła na to.
- Tak samo jak ty.
- Ja tylko...
- Prowadziłem słońce. - zaśmiała się.
- To co z tym planem?
- Okej no więc skoro zależy nam na czasie... Wiesz chyba, że Apollo posiada muzy w swoim orszaku, nie?
- Znowu Apollo? - jęknąłem.
- Oj, nie mamy wyjścia. - uśmiechnęła się. - Ale spoko. Jest Erato, która panuje nad poezją miłosną... Trzeba ją wezwać...
- Ja już nikogo nie wzywam!
- Przestań mi przerywać! Wezwiemy ją przez telefon... No tak jakby. Gdy odbierze będziesz ją musiał zachęcić wierszem miłosnym, by tu przyleciała, ona nam pomoże mimo tego, że zniszczyliśmy słońce. Postawi nam warunek, ale pomoże.
- Oszalałaś, tak? - spytałem.
- Nie, dlaczego?
- Ja mam wymyślić miłosną poezję?!
Po raz kolejny zaczęła się śmiać.
- Pomożemy ci z Nadią. Poza tym myślę, że dasz sobie radę.
- A ty nie możesz do niej zadzwonić?
- Ona preferuje młodych, ładnych chłopców.
- Uważasz, że jestem ładny?
Zaśmiała się.
- Dla Erato wszyscy chłopcy są ładni, ciemnoto.
Udałem obrażonego i sięgnąłem po kolejną kanapkę.
- Ej, jest tu gdzieś łazienka?
Spojrzałam na mnie jakbym ogłupiał.
- No, co? Zapytać nie zaszkodzi. - mruknąłem.
Przeżuwałem powoli skórki od chleba myśląc nad jakimś dobrym wierszem. Serio? Mam gadać do muzy o tym, że kogoś kocham i musi mi pomóc? Nie łatwiej byłoby ściągnąć Hermesa? A jak wszyscy bogowie są na nas źli za to słońce? W sumie racja, lepiej nie ryzykować. 
Jestem geniuszem, najlepiej kłócić się w myślach sam ze sobą. To przez to, że mam młodsze siostry i nikt mnie nigdy nie słuchał. To wszystko wina rodziców!
Zamknąłem oczy i pogrążyłem się w słodkiej ciszy. Może uda mi się na trochę zasnąć. Myliłem się, godzinę potem obudziła mnie Nadia oznajmiając, że wybywamy. 
- Musimy wytworzyć tęczę.
- Ciekawe jak. - mruknąłem. - Do tęczy potrzebna jest woda i słońce.
- Śnieg już mamy.
- A mercedes się rozbił.
- I tak genialny plan Victorii pada w gruzach. - brązowowłosa opadła na ziemię kopiąc puszkę po zupie.
- Nie miej do mnie pretensji, nie mam pojęcia jak inaczej możemy wrócić na Manhattan, chyba, że znajdziemy i naprawimy słońce.
- To nieprawdopodobne. - westchnąłem. - Musielibyśmy przejść przez całe Himalaje albo i dalej. Szybciej doszlibyśmy do USS. Intrepid na pieszo.
Zapadła długa cisza, w której słychać było tylko nasze nierówne oddechy.
- Smok. - wyszeptała nagle Victoria.
- Co?
- Smok... Przecież tu jest smok! Taki ze skrzydłami i w ogóle... 
- No i? Ty chyba nie myślisz, że uda nam się go okiełznać? - zapytała Nadia.
- No wiesz... Czytałam wiele starożytnych historii azjatyckich. Pewnie nie słyszeliście o T'ien Lungu?
Pokręciliśmy przecząco głowami.
- Otóż góruje on nad wszystkimi pozostałymi smokami. Są one równie surowe i bezlitosne co dostojne i honorowe. Uwielbiają jeść perły i opale, a ten kto im je podaruje może liczyć na specjalne traktowanie.
- Czyli chcesz powiedzieć, że mamy szansę go przekupić?
- Jest tylko jeden problem. - wtrąciłem się. - Trzeba mieć któryś z tych drogocennych kamieni.
Wtedy Victoria wyciągnęła swój sztylet i przejechała po nim palcami. Długo mu się przyglądała, a potem oderwała mu rączkę i samym ostrzem zaczęła dłubać w drewnie. Po chwili trzymała już w dłoni perłę wielkości dłoni, na rączce widniała wielka dziura.
- Teraz pozostaje znaleźć tylko wielki szczyt lub chmurę, na której znajduje się pałac T'ien Lunga. No, chyba, że wolicie szukać słońca. - powiedziała blondynka odgarniając uczesane w kłosa włosy na plecy i zbierając swoją torbę z ziemi.
Nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko pójść w jej ślady. Opatuliliśmy się szczelnie futrami i ruszyliśmy wolno przez śnieg. Po dwóch godzinach dostrzegliśmy w oddali jasny blask, który wyróżniał się znacznie wśród egipskich ciemności. No proszę, jacy my wielonarodowi. Idziemy po azjatyckiego smoka w egipskich ciemnościach by zabrał nas do amerykańskiego portu. Chyba pierwszy raz od początku naszej wyprawy los się do nas uśmiechnął, dotychczas nie mieliśmy dużo szczęścia z niebieskimi glutami i pelikanami. Stanęliśmy pod ogromną, złotą bramą. Przerażała nas perspektywa proszenia ziejącego ogniem smoka o podwózkę do Nowego Jorku, ale co innego mogliśmy zrobić? Przynajmniej jak się spalimy nie będzie nam już zimno. Nacisnęliśmy wielki, błyszczący guzik, a do naszych uszu doszedł dźwięk chińskiego gongu. Furtka się otworzyła, a my podążyliśmy srebrzystą ścieżką prosto do wrót pałacu. Stanął w nich człowiek, co mnie trochę zdziwiło. Przywitał nas skinieniem głowy i gestem kazał iść za sobą. Szliśmy labiryntem korytarzy zaprojektowanych chyba po to by odwiedzający nie mogli znaleźć drogi powrotnej. Zatrzymaliśmy się dopiero przed drzwiami zrobionymi jakby z porcelany, wtedy mężczyzna oznajmił dostojnym tonem:
- Wielki Pan Lung oczekuje na was w sali, upraszamy o natychmiastowe okazanie daru, by nie denerwować Wielkiego Pana. Dziękuję.
I poszedł. Spojrzeliśmy po sobie. Czułem wielką gulę w gardle kiedy pukaliśmy. Z wnętrza dobiegł mrukliwy syk:
- Prossszę.
Przestąpiliśmy próg. W wielkiej komnacie na elegancko ułożonym stosie siana leżał wielobarwny smok z tęczową grzywą. Obrzucił nas głodnym spojrzeniem. Czułem jak ogromny potwór paraliżuje całe moje ciało, miałem wrażenie, że nigdy w życiu nie dam rady się poruszyć, że zostanę tam gdzie stałem jak marmurowa rzeźba. Wtedy Victoria pokazała mu perłę. Momentalnie zachciało mi się tańczyć. Stwór oblizał swoje długie wąsy i wyszczerzył zęby.
- Po co przysssszliście?
- O, wielki T'ien Lungu...
- Prossszę przesstań! Od dwuchtysssięcy lat przyłażą takie dzieciaki jak wy i zaczynają tę ssswoją gadkę, a ja mam dosssyć. Nie mam na imię T'ien Lung! To tylko mój gatunek. Czy nie prośśściej byłoby mówić do mnie po prossstu Rekssssio?
Wytrzeszczyłem oczy. Reksio? Jak ten pies z tej polskiej bajki? No proszę, jaka różnorodność kulturowa.
- No dobrze, Reksiu. - Victoria odchrząknęła. - Chcielibyśmy cię prosić o przysługę.
Smok ponownie oblizał wargi, na co blondynka podeszła do niego i złożyła mu perłę u łap. Potem wróciła do nas kłaniając się lekko zwierzęciu.
- Czy mógłbyś zawieźć nas na nabrzeże USS. Intrepid w Ameryce Północnej?
Lung leniwie chwycił perłę w zęby i zaczął nią chrupać. Trwało to może kilka sekund, potem spojrzał na nas z wyższością.
- Okej, jedno z wasss może lecieć. - machnął łapą i w jednej ze ścian zrobiła się dziura. 
Prowadziła ona do hangaru, w którym znajdywało się chyba ze sto malutkich samolotów.
- Moment... Jak to jedno? - spytała Nadia.
- Otrzymałem tylko jedną perłę. Nie mogę tego potraktować jako zapłaty za całą trójkę. To by było... niessstosssowne i wbrew moim zasssadom.
- A nikt kiedyś nie mówił ci, że zasady są po to żeby je łamać?!
- Nadia! Smoki mają swoje starożytne kodeksy, nie mogą ich tak po prostu nie przestrzegać! - burknęła Victoria - Jednakże, chyba mógłbyś zrobić wyjątek, wielki Lu?
Smok westchnął ciężko i podniósł się na łapy prezentując swoją idealnie wyrzeźbioną muskulaturę.
- Albo wsssiada jedno, albo żadne z wasss i wssszyssstkim zafunduję darmową przejażdżkę do mojego żołądka. Więc jak? - syknął.
Spojrzeliśmy się po sobie. Wiedzieliśmy, że nie ma co dyskutować. Sytuacja nie była najlepsza. Mieliśmy za sobą bardzo długą drogę pełną wrażeń i mieliśmy ich dość jak na ten czas, ale cóż na to poradzić. Nadia sięgnęła po noże, Victoria nałożyła strzałę na cięciwę, a ja zdjąłem pierścień.
- Hm. - mruknął smok. - Nie mówiliśśście mi, że jessteście herosssami. To całkowicie zmienia possstać rzeczy.
- Naprawdę? - spytałem.
- Oj tak. Nie znossszę półbogów. Zjem wasss od razu.
I rzucił się na nas. nie potrafię wam opisać wszystkiego po kolei. Działałem automatycznie. Unikałem strumieni ognia, krylem się przed kłami i pazurami, ciąłem mieczem w brzuch i skórę. Victoria ominęła go jakoś i stając na jego posłaniu ostrzegała nas przed różnymi częściami ciała i celowała w nieopancerzone miejsca. Nadia z kolei podchodziła coraz to bliżej poczwary dźgając ją gdzie popadnie. Szczerze powiedziawszy radziła sobie najlepiej z nas. Była córką wojny i trzeba było jej przyznać, że do pola bitwy pasowała jak ryba do morza. Nie potrafię określić jak, ale wbiła nóż w oko smoka. Ten ryknął przeraźliwie i poświęcił parę sekund na uniesienie pyska w górę. Tyle wystarczyło byśmy zdążyli go wyminąć i dopaść wejścia do hangaru. Wskoczyliśmy za ścianę ledwo co unikając słupa ognia, który rozszedł się po ogromnej sali. Wleźliśmy do małego, czerwonego jednopłatowca.
- Nie kieruję! - wrzasnąłem wskakując do tyłu.
Stery przejęła Nadia. Odpaliła pojazd wykręcając go w stronę pasu startowego. Smok otrząsnął się już z pierwszego szoku po stracie narządu wzroku i gonił nas teraz wyciągając łapy. Szybko nabieraliśmy prędkości, a gdy jego pysk był już tuż tuż wzbiliśmy się w powietrze. Smok wzniecił pożar, hangar płonął, a strumień ognia powoli nas doganiał.
- SZYBCIEJ BO ZARAZ WYSADZI NAM TYŁEK! - krzyknąłem obracając się do tyłu i zerkając w dół. 
W ostatniej sekundzie odbiliśmy w bok i uniknęliśmy podpalenia.
Potwór machnął skrzydłami z poddenerwowania, ale na szczęście wciąż tkwiły w nich strzały Victorii przez co nie mógł kontynuować pościgu. Po raz kolejny ryknął głośno. 
- Blisko było. - westchnęła blondynka siedząca przede mną.
Zamknąłem oczy nasłuchując jakichkolwiek odgłosów pogoni, ale nic takiego do mnie nie doszło. Czułem, że to jeszcze nie koniec, więc nie miałem najmniejszego zamiaru zasypiać. Lecieliśmy ciemnym niebem w stronę Manhattanu. Rzuciłem kompas Nadii i wyciągnąłem batona z ambrozją. W kościach czułem, że nie będzie to spokojna podróż, ale tymczasowo wolałem o tym nie myśleć i zebrać energię na kolejne starcia, których z pewnością będzie niemało. A pomyśleć, że mogliśmy pojechać pociągiem.

~ ~ ~ 


No więc troszeczkę się rozpisałam xD Rozdział dedykuję Des, która znowu nadawała mi natchnienia do pisania, Cupcake, AAlexie, Eveline Dee i Rexi - bo to wasze komentarze dodają mi skrzydeł ♥ Mam nadzieję, że się podobało i liczę na wasze szczere opinie, ale uprzedzam, że pisałam go w małej głupawce, słuchając piosenek smerfów, lepiąc Spasionego Zająca Maxa ze śniegu i żrąc jabłecznik, więc byłam trochę rozkojarzona :P 

Przeczytałeś = Skomentuj :3
Bardzo mi na tym zależy :D Pozdrawiam! <3

środa, 27 marca 2013

Rozdział 5 - "Cheeseburger ratuje nam życie"

- Wszystko masz spakowane?
Chejron od godziny krążył nade mną przerzucając ubrania z jednej sterty na drugą.
- Dawno bym miał gdybyś mi nie przeszkadzał. - burknąłem ponownie wciskając kompas do małego, zielonego plecaka.
- Wybacz, że się martwię.
Ledwo co powstrzymałem się od wybuchnięcia śmiechem. To zdanie w jego ustach brzmiało jak "Kocham cię" w ustach Voldemorta. Ponownie przejrzałem rzeczy. Koszule, bluzki, spodnie, jakieś buty, bielizna kompas, mapa, jakiś dziwny krem, apteczka, bidon z czymś do picia, jakiś batonik, chyba zbożowy i nieprzemakalna kurtka. Na bogów, jak to się tam zmieściło? Zastanawiałem się czy na tej misji będzie gdzieś łazienka żeby się wykąpać, więc na wszelki wypadek schowałem szczoteczkę do zębów. Półkoń podał mi sakiewkę. Uniosłem brew w pytającym geście, ale on tylko parsknął. Pociągnąłem koniec sznureczka i odwiązałem worek. Na mojej dłoni spoczywało kilka złotych monet. Uśmiechnąłem się.
Ej, zaraz. Czy to nie zastanawiające, że centaur, twój wujek, przyjaciel twoich rodziców, który cię nienawidzi za wypalenie mu znaku podkowy na zadku i przypominał ci o tym dotychczas przy każdym spotkaniu, nagle zamilkł, wyratował cię od wywalenia z obozu, wysłał na misję i dał kasę? "Charles, na misji możesz zginąć." - pomyślałem. Nie, już wszystko gra.
Zarzuciłem tobołek na plecy i skierowałem się do wyjścia. Przez ramię zdążyłem jeszcze obrzucić domek Hadesa przelotnym spojrzeniem i zastanowić się, czy kiedyś jeszcze tam wrócę. Stanąłem na zewnątrz i zaczerpnąłem świeżego powietrza. Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Widziałem tylko ruiny po wielkim, białym domu i sosnę na wzgórzu, której pilnował smok. Tam miałem spotkać się z dziewczynami i wyruszyć... Eee... gdzie? Jakiś port czy coś. Z rozmyśleń wyrwał mnie spokojny głos mojego towarzysza.
- Charlie... - wzdrygnąłem się. Nie lubię, gdy ktoś mnie tak nazywa. - Musisz mi powiedzieć co rzekła wyrocznia.
Zamknąłem oczy próbując sobie przypomnieć. Port, to na pewno, potem jakiś zamek obronny, coś o niebezpieczeństwie, płomienie... Może przyrządzą ognisko? Jakaś groźba, tak to chyba była groźba, a potem Herkules. Herkules? A bo ja wiem jakiś 'les', 'teles', 'śmeles' kogo to obchodzi? Ktoś zrobi nam ognisko w zamku i będzie nam groził. Pewnie on ma tę całą Hekate. Podniosłem powieki.
- Mamy szukać jej w porcie, w forcie, ona tam będzie.
- Jesteś pewien? - uniósł brwi. - Wyrocznia nigdy nie mówi niczego dosłownie.
- Jestem pewien, co ty sobie myślisz? Nie jestem ułomny!
- W to nie wątpię. - prychnął.
Powinienem uznać to za komplement, ale w głębi wiedziałem, że mnie obraża. Ruszyłem w kierunku wysokiego drzewa oplecionego złotą owczą sierścią.
- Złote Runo. - powiedział Chejron jakby czytając mi w myślach. - Ono trzyma obóz przy życiu. Twój ojciec zdobył je dla nas od olbrzyma, Polifema.
- To Hades pomaga obozowi? - spytałem czując żal w piersiach, dobrze wiedziałem o co chodziło.
- Wybacz, miałem na myśli twojego kuzyna. No wiesz... Percy'ego... Twojego... ex tatę.
Ex tatę? Jak to koszmarnie brzmi. Percy to syn Posejdona. Posejdon to brat Hadesa. Hades to mój ojciec. Mój ex tata jest moim kuzynem. To całkowicie normalne...
- Poczekaj, zapomniałem o czymś.
Koń zatrzymał mnie wskazując na jeden z domków.
- O co chodzi?
Uśmiechnął się tajemniczo.
- Chyba nie myślałeś, że będziesz walczył tym starym, zardzewiałym mieczem, który i tak został u was w ogrodzie?
Podniosło mnie to na duchu, bo wątpię czy tym czymś dałbym radę przeciąć chociaż gałąź. W sumie na piekielne ogary podziałało, ale wolałbym coś nowszego. Od razu pomyślałem o Pani O'Learly. Wyparowanie własnego psa chyba nie jest najlepszym początkiem dla herosa.
Weszliśmy do małej chatki. Od razu zrobiło się gorąco. Naokoło walało się pełno narzędzi. Wszystko było tam takie nowoczesne. Mini barek z napojami sterowany głosem, wysuwane koje z wczepionymi odtwarzaczami mp3, telewizory w nogach łóżek i... dziura w podłodze, z której wystawała para dużych, brązowych oczu. Po paru sekundach wyskoczył z niej wysoki, umięśniony chłopak. Burza czarnych włosów, które sterczały we wszystkie strony na jego głowie, nadawała mu wyglądu osoby porażonej prądem. Podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń. Miał twarde, grube palce umazane sadzą.
- Mów mi Jared. - powiedział niskim głosem.
Włożył ręce do kieszeni i wyciągnął z niej czarny sygnet z ciemnym kryształem. Włożył mi go na palec, co sprawiło, że poczułem się co najmniej dziwnie. Trwało to może parę chwil, gdy wskakując z powrotem do otworu krzyknął "szerokiej drogi!" i zniknął.
- Zdejmij go teraz. - powiedział do mnie centaur.
Niepewnie ściągnąłem pierścień i odskoczyłem do tyłu. W dłoni trzymałem idealnie wyważony, czarny, długi miecz. Był delikatnie zagięty, jego rączka doskonale pasowała. Był wygodny do trzymania i najwidoczniej przenośny. Spojrzałem pytająco na konia.
- Teraz po prostu powiedz mu żeby się z powrotem zmienił. Tylko stanowczo.
Czy ty sobie ze mnie żartujesz? Gadałem do szklanki, a teraz mam gadać do kawałka metalu?
- Emm... Schów się.
- Nie mówi się schów się! Gdzieś ty się uczył? Jeszcze raz.
- Wróć!
- Źle. Jeszcze raz.
- Powróć!
- Wołasz uciekającą pannę? Jeszcze raz!
- Zmień się!
- Jesteś takim okropnym mieczem, musisz zmienić swoje postępowanie... Jeszcze raz!
- Odmień się!
- Musisz przejść przemianę żeby zostać wróżką, Śnieżynko... No co ty?! Gadasz jak baba! Mocniej! Głośniej! Jeszcze raz!
- Zaczaruj się!
- Debil. Mało brakowało, a...
- ZAMKNIJ SIĘ!
Wtedy poczułem, że rączka zniknęła, a na środkowym palcu znowu wisi kryształ. Stanąłem jak wryty w ziemię. Udało się. Nie wiedziałem czy drzeć się na półkonia, czy cieszyć z powodzenia.
- No i o taką stanowczość mi chodziło. Miecz zrobiony jest ze stygijskiego żelaza. Tak, tego z rzeki Styks, która płynie w krainie twojego ojca. Nie wiem skąd dzieci Hefajstosa to mają, ale to ich sprawa.
- Ej, a skąd ten chłopak wiedział co my tu robimy?
Chejron podrapał się po brodzie.
- Wiesz... Znam inteligencję twojej matki, ale znam też talent do wpadania w kłopoty twojego ojca. A skoro za mądry nie jesteś...
- EJ!
- To na pewno prędzej czy później byś tego potrzebował. Poprosiłem o to wczoraj Jareda w czasie bitwy o sztandar i... Oto jest.
W końcu ruszyliśmy na wzgórze, gdzie czekały na nas dwie zniecierpliwione nastolatki.
- Dłużej się nie dało?! - krzyknęła Nadia wstając z trawy. - Prawie zapuściłam korzenie!
Stanęliśmy tuż przy drzewie.
- Na dole czeka na was taksówka. Każcie zawieść się na Grand Central Terminal, to dworzec skąd dojedziecie wszędzie, szukajcie odpowiednich ludzi.. No nie ludzi, ale... Dobra, nieważne. Zapłaćcie kierowcy normalnymi pieniędzmi. Potem już wiecie gdzie jechać. Niech Hermes wam sprzyja! - powiedział koń i poklepał mnie po ramieniu.
Ruszyliśmy w dół wzgórza. Czułem się niepewnie patrząc na dziewczyny. Obie miały ubrane buty jak do wspinaczki podczas gdy moje niezawodne trampki zaczynały już zawodzić. Nadia miała przewieszoną linę przez ramię co napawało mnie lekkim strachem. Dziwne, bo widok łuku na plecach Victorii nie zrobił na mnie wrażenia, a przecież ostatnio prawie mnie nim zabiła. Szedłem wolno, po raz pierwszy od wczoraj czując, że naprawdę zrobiłem coś źle, a to jest moja kara, a nie wycieczka szkolna. Chociaż wyjazd nad morze z dwoma niebrzydkimi dziewczynami nie jest chyba najlepszą karą, ale nie będę się kłócić. Równie dobrze mogli wcisnąć mi tego osiłka, co robi miecze. Nie wyglądał zbyt sympatycznie.
Wsiedliśmy do żółtej taksówki i podaliśmy adres. Drzewa migały mi przed oczami z zawrotną prędkością. Kilka sekund później (tak mi się wydawało) staliśmy już na dworcu rozglądając się na wszystkie strony.
- Okej, jedziemy do portu, USS Intrepid. - zakomunikowała Victoria - Możemy wybrać pociąg, jedzie szybko, a nam zależy na czasie.
- Koń mówił coś o nieludziach. - poprawiła ją Nadia.
- Możliwe jest, że pociąg będzie prowadzony przez osła.
Spojrzały na mnie jakbym oszalał.
- Co ci do łba strzeliło? To miał być nieludź. Nieczłowiek. Co znaczy, że też nie pół-człowiek. To nie będzie ofiotaur. - blondynka popukała się w głowę. - Ale słusznie, że to coś może być w pociągu.
- Będzie on na pewno z napisem "Daj nam swoje oko, a zabierzemy cię do celu w pół godziny!"
- Skąd ten pomysł? - spytałem.
- Bo do takiego właśnie pojazdu wszedł przed chwilą gościu z trzema mackami. Wystarczy?
Spojrzałem w kierunku, który wskazywała nam ręką. O dziwo serio istniał taki transport, a co jeszcze dziwniejsze z okna jednego przedziałów wyglądała kobieta podobna do ptaka. Zaczęliśmy iść w tamtą stronę, ale Victoria nas zatrzymała.
- I co? To tyle? Wejdziemy do pociągu z potworami, dojedziemy do celu i przywieziemy spokojnie boginię z powrotem?
- Będziemy jeść jeszcze grilla i walczyć z Archimedesem. - dodałem.
Walnęła się w czoło i z rezygnacją opuściła ręce.
- Archimedes był filozofem. Czy to wszystko nie wydaje wam się zbyt proste?
- A czemu miałoby takie nie być? Koniecznie chcesz zginąć czy jak?
- To jest po prostu nielogiczne, Charles. - usiadła na ławce wpatrując się w nasz transport. - Już w taksówce powinno nas coś zaatakować. Byłam tego pewna. Potwory czują herosów na kilkadziesiąt kilometrów.
- Może szukaj plusów? Może nie jesteśmy herosami? Może to tylko głupi żart, a bogowie wraz z tą całą Hermeską..
- Hekate.
- ... zaśmiewają się w najlepsze?
- Czemu przyszło mi podróżować z takim idiotą? - zapytała Nadia siadając na swojej torbie.
- Próbuję tylko rozładować napięcie. - burknąłem.
- Coś ci to nie idzie, Charlie.
Zmarszczyłem czoło. W jednej sekundzie poczułem, że jej nie polubię. Odwróciłem wzrok i spojrzałem w niebo opadając na ławkę koło Victorii.
- Szkoda, że nie możemy tam polecieć.
- Moglibyśmy, gdyby zaczepił nas teraz kierowca podniebnych rydwanów, ale tu takiego nie widzę. - Szatynka wykrzywiła się w paskudnym uśmiechu.
- Poczekaj... Co ty powiedziałeś? - córka zwycięstwa wstała. - To nie miał być człowiek prawda?
- No, nie.
- Chodźcie za mną, mam pomysł.
Ruszyliśmy do toalety. Było to dziwne miejsce na planowanie podróży z potworem, ale chyba każde inne również wydawałoby mi się do tego dziwne. Oprócz knajpki "U Boba", która znajduje się koło mojego domu. Tam nie byłoby dziwnie. Nie mam pojęcia czemu, ale po prostu nie byłoby.
Zanim się zorientowałem zostałem wciągnięty do damskiej ubikacji. Dziewczyny stanęły przed lustrami i odeszły od nich dopiero jak zacząłem kaszleć jak szalony by odwrócić ich uwagę.
- No, jesteśmy... I co?
- Jak się wzywa bogów? - spytała Victoria patrząc na mnie, ale chyba stwierdziła, ze to było głupie i zwróciła się do Nadii. - Robiłaś to już kiedyś chyba, nie?
- Tak, ale... To wymaga dużo mocy i skupienia... A co?
Wzięła głęboki oddech.
- Ściągamy Apolla, on powozi słońce.
Pogasiliśmy wszystkie światła i ustawiliśmy się w kółku. Nadia co chwilę oglądała się za siebie.
- A ta historia o Krwawej Mary? Ona... Jest fałszywa, nie?
- Oczywiście, że nie. Bo nasza koleżanka stoi tuż za tobą.
Córka Aresa wrzasnęła i podskoczyła wymachując rękoma jak opętana. Pobiegła na oślep do przeciwległej ściany, wywracając się przy tym dwa razy i rzuciła się do kontaktu. Wpadłem w tak szaleńczy śmiech, że sam upadłem na podłogę i zacząłem się tarzać. Gdy dziewczyna zorientowała się, że to był tylko żart, rzuciła się na mnie z pięściami wrzeszcząc, że mnie nienawidzi i, że będę umierał w straszliwych mękach.
- Uspokójcie się oboje! - krzyknęła Victoria chwytając nastolatkę w pasie i odciągając ją do tyłu. - Nie jesteśmy na wczasach. Charles, zgaś światło. Podajmy sobie dłonie... No, dalej!
Niechętnie wykonywaliśmy jej polecenia po czym w kompletnej ciszy skupiliśmy się nad umywalką. Wrzuciliśmy do niej jedną grecką monetę i całą siłą woli stopiliśmy ją w kształt słońca. Szczerze, nie mam pojęcia na czym polegają te cuda, ale Victoria kazała nam myśleć o ogniu. Potem podrzuciła figurę, która rozpłynęła się jak zaczarowana. Nadia uniosła obie ręce do góry i zaczęła coś mruczeć pod nosem. Podłoga zaczęła powoli drżeć, tętent kopyt przybliżał się do nas, okrzyki wojenne dochodziły z każdej strony, dźwięk obijających się włóczni przeszywał ciało. Tuż nad głową usłyszałem świst miecza, odruchowo uchyliłem się, ale nic nad sobą nie ujrzałem. Dźwięki wzmagały się, a kafelki zaczynały pękać. Dziewczyna upadła na ziemię, a głosy się zmieniły. Dopiero teraz zorientowałem się, że blondynka przejęła pałeczkę. Dookoła rozlegały się wiwaty, ktoś bił brawa, odgłos fanfar dudnił mi w uszach, a serce waliło z podekscytowania. Spojrzałem triumfalnie w dal nie wiedząc nawet co mną kieruje. Zerknąłem na moje towarzyszki i wtedy zrozumiałem. Błagały o pomoc swoich rodziców. Szybko spojrzałem na ręce Victorii, które stopniowo zaczynały opadać. Z jej zaciśniętych oczu spłynęła łza, nagle nogi się pod nią ugięły i wylądowała na ziemi. Chciałem do niej podbiec, ale coś jakby chwyciło mnie za nadgarstki i pociągnęło ku górze. Czułem się jakbym wirował, moją twarz otulił podmuch gorącego powietrza. Zamknąłem oczy wysilając umysł. "Proszę cię tato... Pomóż" - tylko to jedno rozsądne zdanie przychodziło mi do głowy. Nie słyszałem nic, a potem... przeraziłem się. Przeszywający krew w żyłach krzyk. Wypełnił całe moje ciało od palców stóp po ostatnią końcówkę włosa. Wstrząsnęły mną gwałtowne dreszcze. Jakaś kobieta bardzo cierpiała, prawie... umierała. Coś, jakby strzała, przeszyło moje serce. Czułem się okropnie. Umierałem razem z nią. Nigdy nie sądziłem, że umrę tak młodo. I wtedy otworzyłem oczy. Stałem na nogach w jasno oświetlonej damskiej ubikacji. Na podłodze leżały dwie dziewczyny, a ja paradowałem z podniesionymi do nieba rękoma. Podłoże było popękane, jakby ktoś walnął w nie młotkiem. Czarna sadza pokrywała miejsca, w których się znajdowaliśmy. Poczułem drżenie nóg i opadłem na kafelki podpierając się bolącymi rękoma. Dłonie mnie piekły, jakbym włożył je do pieca, w gardle mi zaschło, nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. Mój oddech był spokojny, ale serce waliło jak młotem. Skierowałem spojrzenie na Nadię, która z zaciśniętymi pięściami siedziała skulona w rogu pijąc coś z bidonu, Victoria gryzła nerwowo batona zbożowego, przełykając szybko poszczególne kawałki. 
- Zjedz kawałek lub napij się. - powiedziała uśmiechając się na tyle, na ile starczyło jej sił. - Słodycz to ambrozja, w pojemniku jest nektar. To zregeneruje twój zapas energii, ale nie przesadź, bo wybuchniesz.
Kiwnąłem do niej głową na znak, że rozumiem i sięgnąłem do plecaka po trochę niebiańskiego soku. Wypiłem łyk i poczułem przyjemny chłód rozchodzący się po całym moim rozpalonym organizmie. Westchnąłem z ulgą i oparłem się o ścianę.
- Powiodło się? -zapytałem kierując spojrzenie na zmęczoną blondynkę.
- O mało nas nie sfajczyło, ale wydaje mi się, że Apollo zawita tutaj o zachodzie słońca. 
- Serio myślisz, że nie szybciej byłoby jechać pociągiem?
- Teraz popierasz mój pomysł? - ściągnęła brwi patrząc na mnie groźnie.
- Nie, ale... To trochę... Nielogiczne.
- Umiesz myśleć logicznie?! - zapytała ze zdziwieniem Nadia.
Obie wybuchły śmiechem chwytając się za brzuchy. Zrobiłem obrażoną minę i odwróciłem wzrok. "Kobiety..." - pomyślałem. Szatynka zrobiła minę jakby czytała mi w myślach i powiedziała:
- Charlie, przecież wiesz, że w pociągu szybciej zabiłyby nas potwory. A to jest... bezpieczniejsze.
- Nie nazywaj mnie tak. - mruknąłem. - Poza tym podróżowanie na słońcu? - zaśmiałem się. - A od kiedy to jest bezpieczne?
- No wiesz, jeśli masz do wyboru podróż z bogiem, a zabicie przez potwory... 
- Wolałabym walczyć z potworami. - mruknęła Victoria. - Nie wytrzymam pięciu minut słuchając wierszy boga poezji. Ma tyle talentu co ten zlew.
Po godzinie opuściliśmy nasze obecne miejsce pobytu i ruszyliśmy do miasta. Ja wiem, była może 12:00? Usiedliśmy w McDonaldzie i zamówiliśmy coś do jedzenia. Musiałem po raz kolejny opisywać przepowiednię, która jak dla mnie była całkiem jasna. Idziemy na grilla co jakiegoś szalonego greka, który powinien już dawno nie żyć, ale z nudów porwał Hekate. Będziemy musieli go pokonać i odzyskać boginię magii. Nie rozumiałem tylko czemu bogini sama się nie może uwolnić, ale to był mój najmniejszy problem. Kiedy wychodziliśmy z restauracji (jeśli tak mogę nazwać bar z fast foodami) coś nas zatrzymało.
Nie było to uczucie kłucia w żołądku, które odczuwałem z przejedzenia, ani cheeseburger Nadii, który wypadł jej z ręki po raz kolejny, ale raczej sześciometrowy niebieski glut z setką oczu patrzących na nas zawistnie. Zerknąłem dyskretnie na dziewczyny które zaczynały powoli zdejmować swoją broń. Postanowiłem nie być gorszy i ściągnąłem sygnet z palca. Idealnie wyważony miecz spoczywał w mojej ręce drgając lekko, jakby z podniecenia wyczuwając obecność potwora. Walka wydawała mi się dosyć prosta. No błagam, dźgnij wielkiego gluta. Nic trudnego. Otóż, okazało się inaczej. Victoria rozpoczęła atak, a gdy tylko strzała trafiła w jego serce... Puf! Rozpadł się na sto mniejszych części, każdą z jednym okiem. I weź tu ogarnij, którego zaatakować. Wszystkie rzuciły się na nas jakby chciały nas pożreć, bo chyba taki był ich plan. Zbliżyły się do nas, a ja ujrzałem, że ich "ciało" pokrywają maleńkie kolce. Zamachnąłem się bronią rozcinając pięć najbliższych ludków. No jeszcze tylko 95. Wdarłem się w sam środek bandy wymachując szaleńczo mieczem. To dziwne, nie przechodząc ani jednego treningu zdołałem rozwalić pół armii glutowatych potworów. Nadia dźgała je sztyletem, a blondynka wyciągnęła podręczny nóż. Nie wiem czy tylko mi się zdawało, czy nie, ale te stwory chyba nie były takie zwyczajne. Po paru minutach odradzały się znowu tworząc większą ochronę z metalowych igieł. Trwało może kilka sekund, gdy jeden z nich rozciął mi koszulę na ramieniu, a drugi wybił broń z ręki. Poczułem ciepłą krew sączącą się ze świeżo otwartej rany.
- DOŚĆ TEGO! - wrzasnąłem łapiąc się mojej ostatniej deski ratunku... cheeseburgera Nadii.
Rzuciłem w jednego z nich, a wtedy... bum! Wybuchł pozostawiając po sobie tylko obłoczek purpurowej mgły.
- SER! - krzyknąłem biegnąc do McDonalda. - Ser! Bierzcie ser!
Nastolatki ruszyły za mną chyba orientując się o co chodzi. Było to trochę nierozsądne, ale to chyba jedyne co nam pozostało. Zaciągnęliśmy armię do kuchni, gdzie mieliśmy dostęp do wszystkich artykułów spożywczych. Braliśmy wszystko co tylko można było wykombinować z nabiału. Raz rzuciłem sałatą... Chyba tylko po to by odwrócić uwagę od Nadii, która miała 30 stworów na głowie. Dosłownie. 
Dobre dwie godziny później wziąłem ostatni plaster sera topionego i wbiłem w oko potworowi. Ryknął głośno rozpływając się. Upadłem na kolana dysząc ciężko. Miałem wrażenie, że głowa mi zaraz wybuchnie. Wyszliśmy wolno na ulicę. Nie miałem siły szukać miecza, więc krzyknąłem głośno "Zamknij się!" i poczułem jak pierścień oplata mi palec. Wróciliśmy na dworzec. Dochodziła szesnasta, a my już mieliśmy za sobą walkę z pierwszym... pierwszymi setkami potworów. Zamknąłem oczy przełykając ślinę. Nie mieliśmy nic do picia oprócz nektaru, a nie miałem ochoty znowu go pić, gdyż bałem się wybuchnąć. To chyba jasne. Oparłem się o ścianę i czekałem. Staliśmy w milczeniu. Nawet nie wiedzieć kiedy zaczęło zachodzić słońce. Najpierw usłyszałem rżenie koni. Potem zobaczyłem ptaki na niebie. Nie, nie ptaki... Konie? Ognista kula zbliżała się do na s i wtedy BANG! Tuż przed naszymi oczami w czarnym mercedesie zmaterializował się wysoki dwudziestolatek. Gdy wysiadł z auta, poprawił na nosie okulary demonstrując nam swoje nowe, markowe ciuchy. Uśmiechnął się tak olśniewająco, że aż musiałem zmrużyć oczy.
- Witajcie. Nazywam się Apollo i... Chyba zostałem przez was wezwany, nie? - zapytał strzepując kurz z ramienia marynarki.
- Nasz panie... - zaczęła Victoria, ale nie zdążyła dokończyć kiedy ponownie odezwał się bóg.
- Spoko, mała... Dla ciebie J-Apollo. - obrócił się wokół siebie nagle zmieniając ciuchy.
W raperskim stroju, z wielkim, złotym wisiorem z literami "J-A", w czapce z daszkiem i bumboxem na ramieniu wyglądał co najmniej śmiesznie.
- Teraz muzyka jest bardziej w modzie, nie? No, a ja idę z duchem czasu, młoda. Posłuchaj mego rapu :

Joł, ja Apollo, bóg muzyki, riki tiki...

Wezwaliśta mnie tu, ja przyjechałem, juhuu
i o kurczę, ale ze mnie ciacho, joł.

Stałem z otwartą buzią nie wiedząc co powiedzieć. To był bóg, wyśmianie go nie wchodziło w grę, a nie można nie powiedzieć niczego, bo się obrazi i nas nie zawiezie. Stłumiłem śmiech i wydusiłem tylko:

- Woooow.
- No, wiem. - uśmiechnął się. - No, to czego chcecie?
Wyjaśniliśmy mu czego nam potrzeba, a on tylko wyszczerzył swoje zęby.
- Transport mówicie? Zawsze do usług! Wskakujcie!
Klasnął w dłonie, a drzwi mercedesa otworzyły się wciągając nas do środka. Apollo wszedł do środka już w normalnym stroju i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zawył napawając uszy słodkim dźwiękiem. I to była muzyka! Po paru sekundach nacisnął pedał gazu tak gwałtownie, że wbiło mnie w fotel. Jechaliśmy z prędkością światła. No, ładnie. Najpierw jadę na piekielnym ogarze, potem dosiadam smoko-pingwiny, a teraz ujeżdżam słońce. Percy byłby ze mnie dumny.

~ ~ ~ 


Wuala! oto jest i rozdział 5 :D Wiem, że na niego czekaliście troszkę dłużej, ale już jest :D Dedykuję go wszystkim osobom komentującym, a w szczególności Destiny. Jesteś moją inspiracją <333

Dziękuję wam za wejścia, komy i obserwacje! Jesteście wspaniali!
Kocham was, do przeczytania!  :*

xoxox

wtorek, 19 marca 2013

Rozdział 4 - "Jak w pół godziny zniszczyłem Obóz Herosów"

Byłem obrońcą sztandaru Ateny. Na naszej fladze widniała sowa trzymająca w pazurkach włócznię. Moje położenie nie było zbyt korzystne. W każdej chwili drużyna przeciwna mogła wypaść zza drzew i stanąć ze mną do walki o ten głupi kawałek materiału. Kto wymyśla takie zabawy?! Gdy już zdobędą sztandar wrócą na swoją połowę, po drugiej stronie rzeki i wygrają. W duchu liczę na to, że nasze oddziały zdążą ich wyprzedzić, ale mam mieszane uczucia i chyba zaraz zwrócę obiad. Jakbyście mieli walczyć z ekipą zwycięzców i wojowników też nie czulibyście się za dobrze. Spojrzałem na moich pomocników, całe szczęście dowodzący nami chłopak pomyślał o tym, że sam nie dam sobie rady i postawił kogoś obok mnie, co podniosło mnie trochę na duchu. Stojący tuż tuż wysoki, umięśniony blondyn był chyba z domku Hefajstosa, a jego widok napawał mnie pozornym poczuciem bezpieczeństwa. Chuderlawy brunet w cienkiej zbroi był dzieckiem Iris, bogini tęczy, co poznałem po kolorowym pasemku we włosach. Ten na wiele się chyba nie nada. Zerknąłem na syna boskiego kowala, który uśmiechnął się do mnie.
- Pierwszy raz na polu?
Kiwnąłem głową zaciskając zęby.
- Nie martw się, nie będzie tak źle. Ja przy mojej pierwszej bitwie straciłem tylko parę zębów, a zakładanie szwów nie bolało aż tak mocno.
- No, to mnie pocieszyłeś. - burknąłem, czując jak gula w moim gardle się powiększa. - Szkoda, że na stronie internetowej tego kurortu nie pisali nic o walce na makarony.
- O czym ty gadasz?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem.
- Dziwny jesteś. - odparł po chwili milczenia. - Ale cię lubię.
Uśmiechnąłem się. Niestety nie dane mi chyba było odpowiedzieć, bo z naszej lewej rozległ się okrzyk wojenny i szczęk metalu. Chwyciłem miecz i policzyłem w głowie do dziesięciu żeby nie upaść. Coś zaszeleściło w krzakach i tuż przed nosem ujrzałem ogromne, metalowe... coś. Miało sześć, błyszczących, srebrnych nóg, ogromny brzuch, dwie głowy przypominające pingwiny oraz kolczasty ogon. Z jego paszcz wydobywał się gorący podmuch. 
"I znowu to samo, co?! Nie za mało ci wrażeń, ojcze?!" - wrzasnąłem w myślach, nie mając wątpliwości, że nasz przyjaciel uciekł prosto z podziemia.
- Nie ruszajcie się. - mruknął blondyn. - On jest ślepy.
Miał rację, ktoś musiał wcześniej pozbyć go obu oczu. Gdybyśmy zaczęli teraz uciekać usłyszałby nas i zabił na miejscu, a gdybyśmy zaczęli walczyć...
- Giń poczwaro! - wydarł się potomek Iris i ruszył do ataku.
Nie zdążyliśmy go powstrzymać, a potwór zaczął ziać czystym ogniem. Chłopak uchylił się wpadając mu pod łapy, ale chyba nie było to dobre rozwiązanie, bo po chwili został wykopany w powietrze i wylądował na wielkim dębie tuż obok nas. Pingwiny zwróciły się do nas i zaskrzeczały przeraźliwie. Przełknąłem ślinę.
- Uciekamy?
- UCIEKAMY!
Biegliśmy co sił w nogach nie zwracając większej uwagi na gałęzie obijające się nam o twarze. Z resztą, kto by zwracał w takiej chwili? Wypadliśmy na pola truskawek kierując się w stronę domków. Jak teraz na to patrzę, nie było to za mądre posunięcie biorąc pod uwagę, że mieliśmy ze sobą pasażera na gapę, zionącego ogniem, ale to się wtedy nie liczyło. Chcieliśmy czym prędzej znaleźć kogoś dorosłego, kto by sam zajął się tym stworem. Miałem dosyć jak na dwa dni. Wtedy zdarzyło się coś, co było absolutnie w moim stylu : potknąłem się. Dzięki niezawiązanym sznurówkom (jak ja kocham moje trampki), wpadłem prosto pod wszystkie sześć łap uwalniając tym samym mojego wrzeszczącego towarzysza od poczwary. Turlałem się na wszystkie strony unikając ciosów pingwiniogłowego. Mój niezaplanowany pomysł powiódł się i wyleciałem w powietrze szybciej niż myślałem. Na moje nieszczęście znalazłem się na grzbiecie stworzenia. Jestem herosem od wczoraj, a już drugi raz ujeżdżam podziemnego konia. Super. Stwór zaczął się miotać i ziać ogniem na wszystkie strony pozbawiając drzewa wszystkich liści. Wbiłem miecz w jego kark, a ten nie zważając już na nic pognał przed siebie. Trzeba być geniuszem by dalej jechać na piekielnym stworzeniu zamiast zeskoczyć przy pierwszej lepszej okazji, a takich było wiele. No więc już możecie się domyślić jakim cudem Wielki Dom Dionizosa został staranowany i spalony na popiół. Właśnie tam rozegrała się główna akcja. Gdy już mój pupilek troszkę zwolnił postanowiłem pobawić się z nim w berka i w końcu wróciłem na stały ląd. Sięgnąłem po miecz i wtedy zdałem sobie sprawę, że nadal tkwi w grzbiecie potwora. Westchnąłem głośno zamierzając już bić się na pięści, kiedy potwór ryknął donośnie i wpadł w czteropiętrowy budynek. Zdziwiłem się, ale zauważyłem, że to poskutkowało. Wtedy pomyślałem o tym, że bicie się gołymi rękami z metalowym smoko-pingwinem nie byłoby zbyt rozsądne. Potem doszło do mnie to, że jestem strasznie głodny. Dopiero na końcu, jeden jedyny, znienawidzony głos uświadomił mi co się stało.
- COŚ TY NAJLEPSZEGO NAROBIŁ?!
Obróciłem się gwałtownie patrząc w oczy rozwścieczonego Pana D. Rozejrzałem się po spalonej polanie.
- Myślę, że ocaliłem obóz przed zniszczeniem. - mruknąłem wzruszając ramionami.
- NAPRAWDĘ?! NIE WIDZISZ COŚ WŁAŚNIE ZROBIŁ?! ZA TO WSZYSTKO ZOSTANIESZ WYDALONY Z OBOZU!!! - wrzasnął. - CO?! TERAZ CI GŁUPIO?! - odwrócił się przodem do ruin i upadł na kolana. - Moje wszystkie płyty DVD! MOJE SIMSY!!! Zapłacisz za to Charlesie Jacksonie! Przeklinam cię na wszystkie latorośle, że kiedy będziesz najbardziej potrzebował pomocy ze strony natury ONA ODWRÓCI SIĘ OD CIEBIE! POŻAŁUJESZ SWOJEGO CZYNU!
- Czy... Czy to znaczy, że wracam do domu?
- JESZCZE SIĘ PYTASZ?! I TO NATYCHMIAST!!!!
Spuściłem głowę czując w środku jakąś dziwną pustkę. Coś ssało mnie od środka i nie chciało puścić. Byłem na obozie aż pół dnia. Rekord. Skierowałem się w kierunku nienaruszonej części okolicy. Domki, skałka wspinaczkowa, jezioro... Wszystko wyglądało tak jak przedtem. Bitwa o sztandar chyba nadal trwała i nikt nie zorientował się, co się przed chwilą stało. Wszedłem do domku Hadesa i zebrałem swoją torbę. Jestem tu po raz drugi i ostatni. Usiadłem na łóżku i ukryłem twarz w dłoniach. Nie wiem ile czasu tam siedziałem, ale doszły do mnie odgłosy oburzenia i ciche pojękiwania. Zabawa dobiegła końca. Położyłem się i zakryłem głowę poduszką. Niech nikt mi nie przeszkadza! Chcą mnie zabić, śmiało! I tak mam dość niepowodzeń w życiu. Przeleżałem tam cały dzień. "I TO NATYCHMIAST" - słowa te brzęczały mi w uszach. Już się bałem co się stanie jak mnie tu zobaczą, ale nikt nie nadchodził. Około szóstej rano usłyszałem stukot kopyt na werandzie i do mieszkanka wparował centaur. Był umazany sadzą, pokryty wiórami i styropianem.
- Wstawaj, młody. Znaleźliśmy rozwiązanie.
To dziwne, chyba pierwszy raz poczułem szacunek do Chejrona. Powędrowałem za nim żółtą trawą. Obozowicze krzątali się w tą i z powrotem wykorzystując swoje umiejętności w celu naprawy szkód. Było mi głupio, że nie robię tego z nimi, ale chyba byłem potrzebny do czegoś innego. Weszliśmy do stajni, na samym środku, na małym stołku siedział bóg wina patrząc na mnie groźnie.
- Nie podoba mi się to, że on tu jeszcze jest. Wygnałem go, koniu.
- Jeśli chcesz mnie obrazić wymyśl coś lepszego. - parsknął. - Przecież wiesz, że to jedyny sposób, by odnowić całą budowlę.
- Ale czemu akurat on?!
- On to zrobił, on naprawi. Poza tym myślę, że nadaje się do tego najlepiej.
- Najlepiej... najlepiej... Sratatatata i tak ci nie wierzę, ale jak mu się nie uda, będziemy go mieli z głowy.
- No i widzisz. Martwy nie będzie sprawiał kłopotów.
- HALO! Ja tu jestem! - krzyknąłem chcąc jak najszybciej przerwać tą okropną wymianę zdań.
- Wiemy o tym półgłówku! - odparł Dionizos kiwając do mnie palcem. - To ty zniszczyłeś mój tymczasowy dom.
- Nie ja tylko wielki smok.
- Zamknij się! Nie przerywaj mi jak do ciebie mówię!
Spojrzałem na niego spod byka, ale nic nie powiedziałem.
- Odnowisz budowlę dla Pana D. - odparł centaur. 
- Żaden problem. Dajcie mi młotek czy coś i...
- Głupku, myślisz, że MÓJ DOM był robiony z takich pierdół jak drewno?
- Tak?
- To się mylisz! Ha! Wyczarowała go osobiście najwspanialsza władczyni mocy jaką można sobie wyśnić!
- Musisz znaleźć Hekate i poprosić ją o ponowne postawienie budynku. - dopowiedział Chejron.
- W porządku, ale gdzie ona jest?
- No i widzisz... Tu mamy problem. - westchnął. - Ostatni raz widziano ją w okolicy USS Intrepid, potem zaginęła.
- Chwila... Jak bogini mogła zaginąć?
- Normalnie, ciołku! Puf, rozwiała się! Nie ma jej! - jego wzrok zmienił się.
Ze wściekłego dyrektora ewoluował na opętanego szaleńca.
- Musisz odnaleźć ją i przyprowadzić w ciągu dwunastu dni lub inaczej...
- Inaczej co?
- Po bogu dzikiej natury zostanie kupka piasku, rozumiesz? - szepnął
- Jak to?
- Każdy jest przywiązany do swojego miejsca zamieszkania, ale nie tak jak bogowie. Gdy coś stanie się z ich dobytkiem na długo... Cóż, powinieneś coś zjeść za dwie godziny wyruszacie.
- Wyruszamy? - zapytałem zdziwiony.
- Tak, no wiesz idziecie, udajecie się w drogę, rzucacie się na fale... czy coś. - odchrząknął.
- Tak, tak, ale... Jacy MY?
- Myślałeś, że dam ci tam pójść samemu? - zaśmiał się. - Zobaczysz, a na razie musisz się pożywić, jeszcze nie jesteś dość zdrowy.
- Jestem gotowy! - krzyknąłem z pewnością w głosie, ale chyba nie przekonało to centaura, który tylko się zaśmiał. - Ambrozja czeka na twoim miejscu w jadalni. Postoję tu, a potem pójdziemy do wyroczni.
- Wyroczni?
- Oj... Dowiesz się potem. A teraz leć już.
Wzruszyłem ramionami mając mętlik w głowie. Poszedłem przed siebie dopiero teraz orientując się, że wciąż mam na sobie zbroję z bitwy o sztandar. Zrzuciłem ją z siebie wzdrygając się. Zostawiłem ją na ziemi wlekąc do stołówki. Nie miałem ochoty widzieć nikogo. Miałem jechać gdzieś na drugi koniec Manhattanu, znaleźć boginię, która zbuduje dom Dionizosowi, który mieszka w stajni, z towarzyszami, których nie znam i którzy zapewne są dziwni, a na dodatek mam złożyć wizytę jakiejś wyroczni. Kto to? Babcia Pana D? Westchnąłem i pociągnąłem cicho za klamkę, uczyłem się na błędach. Mimo moich wielkich starań, już po chwili wszystkie pary oczu zwrócone były na mnie. Ktoś albo się śmiał, albo mierzył, albo prychał. Usiadłem z moim rodzeństwem i wziąłem do ręki ambrozję, która wyglądała jak placek. Ugryzłem ją i od razu poczułem się lepiej, jakbym wypił 100 red bulli. Czułem, że dostałem skrzydeł. Nie byłem pewien jak długo pozostanę w tym stanie więc szybko zamknąłem oczy i rozkoszowałem się chwilą ulgi. Po paru sekundach znowu byłem głodny i z radością stwierdziłem, że nimfy wnoszą płatki z mlekiem. Pochrupałem sobie w milczeniu nie zwracając uwagi na siostrę zabijającą mnie wzrokiem. Lubiłem ją za to, że za wiele nie gadała. Była okej. Po 10 minutach oddaliłem się nasycony. Wyszedłem na oblaną słońcem dolinę i ze zgrozą stwierdziłem, że w świetle wszystko wygląda jeszcze gorzej. Udałem się z powrotem do swojego domku i skierowałem moje kroki do łazienki. Koń może poczekać, nie znoszę być brudny. Wziąłem szybki prysznic czując natychmiastową ulgę. Ubrałem się w świeże ciuchy i wyszedłem. Wszystko to trwało dobre pół godziny, ale nie będę się rozczulał nad rodzajem szamponu do włosów. 
- Jesteś gotowy?
- Najpierw wytłumacz mi o co chodzi.
Dowiedziałem się, że wyrocznia to nie jest ani babcia, ani matka, ani teściowa (co mnie nie dziwi) dyrektora. Jest to rudowłosa kobieta w wieku moich rodziców, która przekazuje przyszłość za pomocą rymowanych wierszyków. Przed wielką wyprawą każdy heros musi udać się do niej i posłuchać czegoś o swojej misji. Nie da się oszukać przeznaczenia. Stwierdziłem, że spotkanie z taką panią jest niczym w porównaniu z tym co się stało niedawno więc ochoczo wszedłem do jaskini, którą zajmowała dziewczyna.
- Dzień dobry. - usłyszałem głos z wnętrza. - Nazywam się Rachel. Zbliż się młody herosie, a przekażę ci co chcesz wiedzieć...
Zrobiłem kilka kroków i za zasłoną z trzciny ujrzałem mieszkanie. Zwykły różowy, puchowy dywan, pełno sztalug i obrazów, TV, komputer i kilka gier planszowych na stole. Kobieta uśmiechała się promiennie obnażając swoje równiutkie, białe zęby.
- Śmiało, zadaj pytanie.
- Emm... Idę na misję. O co chodzi?
Zaśmiała się po czym chwyciła mnie za dłoń. Jej oczy nagle zrobiły się czarne, usta się rozdziawiły, a dookoła zaczęła się wznosić zielona mgiełka.

- Trójka Herosów wyruszy do portu,
Natrafi na mury starego fortu.
Budowla prastara, przedwieczna,
Okaże się niebezpieczna.
Podziemie pochłonie wszelkie istnienie,
Olimpowi grożą piekielne płomienie.
Chyba, że dziecko Hadesa,
Okaże świadomość Arystotelesa...

Po chwili opary opadły, a Rachel znowu stała uśmiechając się od ucha do ucha. Kiwnąłem jej głową na pożegnanie i wyszedłem pospiesznie z jaskini. W rękach miąłem białą koszulę i gryzłem dolną wargę. Starałem się nie powyrywać sobie wszystkich włosów z głowy. Cóż... Ta misja chyba nie będzie taka łatwa jak myślałem... Usiadłem na trawie zaciskając pięści. Po chwili jednak opadłem na nią całkowicie wpatrując się w błękitne niebo. Tego poranka miało kolor moich oczu. Nie wiem czemu wam to w ogóle mówię, ale może istotne są dla was moje tęczówki czy coś... W każdym razie, w mojej głowie panował chaos. Przedwczoraj dowiedziałem się, że jestem herosem, wczoraj pojechałem na obóz, wczoraj zniszczyłem obóz, dzisiaj wyruszam na misję. Muszę to sobie porządnie poukładać, wszystko dzieje się stanowczo za szybko. Nie pojmuję dlaczego wszystko zwaliło się na raz. Jakbym nie mógł poczekać chociaż tygodnia ze spaleniem domu dyrektora. Biała chmura przemknęła mi przed oczami. Miała kształt koguta. Znak Hadesa. Nie mam pojęcia czemu o tym tak intensywnie myślałem, ale cóż poradzić? Takie jest życie półboga. Przejechałem palcami po włosach, a moja ręka bezwiednie opadła na trawę. I co teraz będzie? Co dalej? Nie wierzę, żebym tak spokojnie mógł przejść do portu i znaleźć Hekate, boginię magii oraz wrócić z nią tu, bu pomogła w budowie. Będzie kosztować to dużo wysiłku i potu. Zanim zdążyłem westchnąć głęboko, ktoś, a raczej dwa ktosie zasłoniły mi słońce. Podniosłem się patrząc wprost na moją starą, dobrą koleżankę, którą znam od wczoraj. Victoria uśmiechała się promiennie trzymając pod pachą tobołek z rzeczami. Obok niej stała wysoka szatynka. Brązowe włosy splecione w warkocz opadały jej do pasa. W białej bokserce i wojskowych spodniach wyglądała jak prawdziwy rekrut. Nie obnażała swych zębów, a raczej trzymała zaciśnięte usta. Zmarszczyła oczy patrząc na mnie uważnie, po czym wyciągnęła do mnie rękę.
- Nadia Meryguard, córka Aresa, będziemy towarzyszyć ci na misji.

~ ~ ~ 


Ojej, męczyłam się troszkę z tym rozdziałem i przyznaję się napisałam go baaaardzo chaotycznie za co przepraszam, ale nie mogłam uporządkować myśli :P Rozdział z dedykacją dla moich sióstr : Destiny, Wiktorii i Rexi oraz Reasy, Eveline, AAlexy oraz mojego anonimowego "G" - cieszę się, że podoba wam się moja historia :D Naprawdę, przepraszam jeśli zawiodłam was tym wpisem :c Pozdrawiam serdecznie i po raz kolejny apeluję : Przeczytałeś? - Zostaw komentarz! ♥ :*

To dla mnie wiele znaczy... ;)

sobota, 16 marca 2013

Rozdział 3 - "Obóz Herosów"

Leżałem z otwartymi oczami wpatrując się w sufit. Źrenice znacznie mi się powiększyły, a czarne cienie krążyły po ścianach zwiastując nadejście czegoś wyjątkowego. Jutro, punktualnie o ósmej, przyjedzie transport żeby zabrać mnie do obozu dla herosów. Ja wiem? Może będzie to dwupiętrowy, magiczny autokar, przepełniony innymi dziećmi bogów i śmiertelników lub zaczarowana, widmowa taksówka? Opowiem wam to, co wiem od taty o obozie.
Półbogowie z całego Nowego Jorku zjeżdżają tam na początku wakacji by szkolić się na wojowników takich jak Achilles, Herakles czy Tezeusz. Pomaga im to w obronie przed potworami goniącymi ich po całym świecie by wyssać z nich życie. Uroczo. Niektórzy herosi zostają tam przez cały rok. Niestety nie dowiedziałem się dlaczego, bo wpadła mama i zaczęła wrzeszczeć, że im więcej wiem, tym bardziej jestem zagrożony i kazała mi iść do łóżka. Próbowałem z nią walczyć, ale nie wyglądała na skłonną do żartów.
Z trudem zamknąłem oczy i zasnąłem. Nie wiedziałem, że sny mogą aż tak bardzo męczyć, ale pamiętałem co przeżywałem ostatnio bez wiedzy, że jestem synem Hadesa. Teraz wiedziałem już, że to co mi się śni, dzieje się gdzieś naprawdę.

Patrzyłem na ogromny, czarny zamek. Wielką konstrukcję otaczał ogród z soczyście wyglądającymi owocami. Wokół pałacu krążyły duchy zmarłych, a przed wielkimi wrotami stała... ciotka Thalia. Miała może co najwyżej szesnaście lat, na głowie nosiła tą samą srebrzystą przepaskę. Nie rozumiałem dlaczego jest tylko dwa lata ode mnie starsza, ale podczas ostatniego koszmaru nie zwróciłem na to uwagi. Kto by patrzył na wiek, gdy wielki smok pali ludzi na popiół? Niechętnie spoglądała na drzewa z brzoskwiniami wyraźnie powstrzymując się od zjedzenia owoców. Drzwi otwarły się i stanęła w nich wysoka kobieta w sukni z wyblakłymi kwiatami. Uśmiechnęła się przymilnie po czym... zaczęła się palić. Jej oczy zabłysły białym, rażącym światłem, włosy na jej głowie tańczyły rudymi promieniami, a szata zaczęła mienić się wszystkimi odcieniami czerwieni. Thalia wrzasnęła odskakując do tyłu i wpadła w ciernisty krzak raniąc sobie przy tym całe ręce. Kobieta podeszła do niej i chwyciła ją za gardło. Łuk wypadł z dłoni nastolatki, a przepaska zacisnęła się jej na skroni. Wydała z siebie zduszony krzyk i opadła na ziemię.


Obudziłem się zlany potem łapiąc się za głowę. Słońce za oknem przemieszczało się wolno po niebie. Spuściłem nogi z łóżka przecierając zaspaną twarz, ziewnąłem głośno i ruszyłem w kierunku szafy z ubraniami. Założyłem jeansy i jasnoniebieską koszulę w kratę, wcisnąłem na nogi trampki i wyszedłem z pokoju. Wkroczyłem do salonu i jak na zawołanie wszystkie oczy skierowały się na mnie. Silena spoglądała na mnie zawistnym wzrokiem. Uśmiechnąłem się do siebie i usiadłem przy stole.

- Dobry.
Nikt mi nie odpowiedział. Mama trzymała na kolanach paczkę chusteczek i pociągała co chwilę nosem. Tylko tata zachował zimną krew.
- Musisz się najeść przed wyjazdem. Czeka cię długa podróż.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem i oderwałem kawałek bułki z masłem. Tym razem stając przed paleniskiem zastanowiłem się głęboko. W mojej naturze nie leżało bycie wdzięcznym za cokolwiek bogom, ale byłem teraz jednym z ich dzieci, musiałem okazać szacunek.
- No więc... Cześć. Eeem... Tak, no... Dziękuję za to, że jeszcze żyję. Em, tato jeśli mnie słyszysz to... dla ciebie? - mruknąłem niepewnie wrzucając jedzenie w ogień.
Wróciłem do stolika i zabrałem się za pochłanianie sera. Nie minęła chwila, a doszedł mnie dźwięk dzwonka do drzwi. Chwyciłem torbę z rzeczami i ruszyłem otworzyć. Zanim jednak zdążyłem dotknąć klamki coś chwyciło mnie za koszulę. Obróciłem się i zobaczyłem Biancę. Przytuliła mnie i poczułem mokre plamy na koszuli. Chciałem ją jakoś pocieszyć, ale gdy już otwierałem usta ta odbiegła szybko jakby nic się nie stało. Wzruszyłem ramionami czując jakąś taką pustkę w środku. Otworzyłem drzwi i ujrzałem Chejrona w całej okazałości. Widać było, że przystrzygł brodę i pofarbował włosy na brązowo. Pół-ogier uśmiechnął się i wyciągnął do mnie dłoń.
- Gotowy?
Pokiwałem głową. Wyszedłem na podwórze nie oglądając się za siebie. W połowie stanąłem jak wryty i zacząłem wpatrywać się w pojazd, który miał mnie zabrać do obozu. Ścisnąłem mocniej tablet i przełknąłem gulę w gardle. Przede mną zaparkował prawdziwy grecki rydwan. A powoził go... półosioł.
- Onocentaur. Nie znoszę ich. - mruknął Chejron krzywiąc się. - No, ale nic. Wsiadaj!
Wgramoliłem się do powozu i cisnąłem torbę pod nogi dalej nie mogąc napatrzeć się na dziwaczne stworzenie.
- Co się gapisz?! - warknął.- Mój zadek, moja sprawa.
Oblałem się rumieńcem i zacisnąłem usta. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na mój dom i poczułem szarpnięcie w okolicach płuc. Pędziliśmy przez ulice nie rozglądając się na około. Gnaliśmy na czerwonym, taranowaliśmy ławki w parku, wpadaliśmy w krzaki. Osioł "ihał" co chwilę jakby prędkość dodawała mu skrzydeł. Raz na jakiś czas wydawał z siebie odgłos puszczanych bąków. Nie rozumiałem o co w tym wszystkim chodzi, ale w tym momencie modliłem się tylko o to żeby dojechać do obozu żywym.
- A śmiertelnicy? Oni nas nie widzą?
- Jesteśmy otoczeni przez mgłę. - odparł centaur. - Czyli śmiertelnicy widzą zupełnie co innego. Na przykład wyobrażają sobie, że to zwykły samochód.
Nie potrafiłem dojść do tego jak wielki rydwan prowadzony przez osła może kojarzyć się z bmw, ale nie miałem ochoty tego sprawdzać. Wyjechaliśmy z miasta z zawrotną prędkością i omal nie rozbijając się o drzewo zaparkowaliśmy u podnóża wielkiego, zielonego wzgórza.
- 10 drachm, proszę. - mruknął onocentaur mierząc nas wzrokiem.
- Nie da się taniej? - spytał Chejron podając zwierzakowi pieniądze.
Gdy tylko ten otrzymał zapłatę rozpłynął się w powietrzu.
- Wredne, chytre stwory. - prychnął idąc w stronę szczytu.
Rozejrzałem się dookoła. Niczego wkoło nie zauważyłem, nie licząc wysokich, zielonych drzew. Udałem się za półkoniem czując węzeł w żołądku. Gdzie on mnie prowadzi? Wgramoliliśmy się na czubek wzgórza i po raz kolejny mnie zamurowało. Przede mną czujnie obserwując okolicę leżał smok.
- Strażnik obozu. - odparł Chejron jakby czytając mi w myślach. - Nie musisz się obawiać.
Nie no jasne, czego tu się obawiać? To tylko zwykły, malutki, słodziutki smoczek. Minęliśmy potwora i znaleźliśmy się po drugiej stronie pagórka. To co zobaczyłem zapierało dech w piersiach. Przede mną wznosił się wielki budynek, czteropiętrowy dom. Cały zbudowany był z drewna. Na tarasie siedział człowiek w białej szacie obżerając się winogronami. Tuż obok budowli rozpościerało się boisko do siatkówki, a obok niego stały stoły garncarskie i rzemieślnicze. Kawałek dalej było ogromne jezioro, zaraz za nim teatr i skałka wspinaczkowa, po której wciągało się wielu obozowiczów. Ze szczelin skalnych buchał ogień, spływała gorąca lawa i wyrastały kolce - raj na ziemi. Po lewej od domku rosły pola truskawek, wkoło których biegały ubrane na różowo dziewczyny, potem stajnie, zbrojownia i chyba arena. Wszędzie kręciło się pełno dzieciaków, starszych i młodszych. Nieopodal rozrastał się las, na skraju którego nastolatkowie ćwiczyli strzelanie z łuków i bitwę na miecze. Poczułem jak ktoś szarpie mnie za łokieć i prowadzi do wielkiego domu. Podeszliśmy do mężczyzny podjadającego owoce. Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem i mruknął:
- A więc to jest Barley Hekson?
- Yyy, Charles Jackson.
- Nieważne. - machnął na mnie ręką. - Witaj na obozie herosów, jestem tutaj dyrektorem, możesz mi mówić Panie D lub po prostu Dionizosie.
- D...Dionizosie? Masz na imię jak ten bóg wina?
- Wszyscy kojarzą mnie sobie tylko z winem, a nikt nie wspomni o dzikiej naturze. - prychnął. - Mój drogi chłopcze, ja JESTEM bogiem wina.
Skinąłem głową na znak, że rozumiem.
- Chejron odprowadzi cię do twojego domku i pokaże ci okolicę. Radzę zapamiętać, że obiad jest o 14:00 i nie spóźnić się. To na tyle. Możesz odejść Beckinson.
- Jackson.
- Jak zwał tak zwał.
Oddaliliśmy się bardzo szybko. Szczerze powiem - cieszę się. Nie miałem ochoty oglądać kogoś, kto nie umie zapamiętać jednego nazwiska. Tak, rozumiem obozowiczów jest wielu, ale bez przesady! Centaur zaprowadził mnie aż za jezioro. Tuż obok areny stały domki ułożone w kółko z dorobionymi bocznymi skrzydłami. Szybko zorientowałem się w rozstawieniu. Pierwszych dwanaście domków było przeznaczone dla dzieci dwunastki głównych olimpijczyków, pozostała dwunastka była specjalnie dla pomniejszych bóstw, tak samo jak skrzydła boczne. W środku pomiędzy domkami stało ognisko. Każda budowla różniła się od siebie i to znacznie. Jedna była przyozdobiona wodorostami i trójzębem - domek Posejdona, inna książkami i sową - domek Ateny, kolejna mieczami i zbroją - domek Aresa. Szybko dojrzałem domek Hadesa i przełknąłem głośno ślinę. Nie czułem się dobrze patrząc na drzwi przyozdobione trupią czaszką, ale cóż poradzić? Bóg podziemia i umarłych, to bóg podziemia i umarłych. Na prawo od domków stała ogromna jadalnia. Spojrzałem na Chejrona, który uśmiechnął się zachęcająco.
- Rozgość się, pomieszkasz tam dwa miesiące. Spotkamy się za pół godziny. - mrugnął do mnie i odgalopował.
Wszedłem do środka i ujrzałem trójkę dzieciaków. Jedna dziewczyna była ode mnie rok starsza, miała czarne włosy i nieprzyjemny wyraz twarzy. Dwójka rodzeństwa młodszego ode mnie, kłóciła się o coś zawzięcie. Byli to dwaj ośmioletni blondyni o ostrych jak na ich wiek rysach.
- O, nowy. - mruknęła nastolatka obrzucając mnie chłodnym spojrzeniem.
- Jestem Charles.
- Tak, tak... Obowiązują tu ścisłe zasady. - powiedziała - O moje imię nie pytaj, nie jest ci potrzebne, strefa wkoło tego łóżka jest moja i nie wolno ci jej przekraczać, przestrzeń osobista, bliźniacy kradną, uważaj na nich, nie zadawaj zbędnych pytań, bo pozbawię cię głowy. Zrozumiałeś?
- Chyba tak...
- Wspaniale. - dodała i wyszła.
Przeczesałem palcami brązowe włosy i rzuciłem się na moje posłanie. Taaak, miałem naprawdę cudownych współlokatorów. Westchnąłem głęboko i zajrzałem na Facebooka. Nic nowego. Wydawało mi się, że minęło tylko pięć minut, po czym rozległ się dźwięk kopyt i do pomieszczenia wparował centaur.
- Gotowy?
Zmęczony zwlekłem się z materaca i wyszedłem na zewnątrz. Świeże powietrze dało o sobie znać już po pierwszych wdechach. Nieopodal musiała być zatoka. Rozpoczęliśmy spacer po rozłożystych terenach obozu. Dzieci Afrodyty nadal biegały po polanie próbując odebrać sobie spinki do włosów. Przeszedłem koło tarczy do strzelania i usłyszałem donośny, dziewczęcy krzyk.
- UWAŻAJ!
Schyliłem się, ledwo co unikając przebicia głowy strzałą. Po mojej prawej stała dziewczyna w moim wieku. Była w miarę wysoka i szczupła, włosy miała mniej więcej za ramiona koloru platynowego blondu, duże niebieskie oczy i długie, pomalowane tuszem rzęsy, posiadała mały nos i kształtne usta, miała długie nogi. Ubrana była w krótkie jeansowe spodenki, białą bokserkę i kremowy, zwiewny sweterek. Przez ramię miała zarzucony kołczan ze strzałami, a w ręce trzymała łuk. Włosy związała w niesfornego kucyka i nałożyła na czoło jasną przepaskę. Nie wyglądała na zadowoloną faktem, że przeszkodziłem jej w treningu.
- MOGŁAM CIĘ ZABIĆ, DEBILU! - wrzasnęła.
- Tak, ciebie też miło poznać. - bąknąłem.
- Victorio, to jest Charles. Charles... To Victoria. - powiedział półkoń.
Skinąłem głową. Nastolatka trochę się rozluźniła, ale dalej patrzyła na mnie morderczym wzrokiem.
- Następnym razem uważaj, baranie. - podała mi rękę. - Jesteś synem...?
- Hadesa.
Wciągnęła powietrze do płuc i zmrużyła oczy. Nałożyła strzałę na cięciwę i wycelowała w kukłę stojącą za mną. Grot przeszył ją na wylot. Przełknąłem ślinę. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Również miło cię poznać. - powiedziała i mrugnęła do mnie. 
- Tak, bo tak miło poznawać ludzi próbujących mnie zabić. - skrzywiłem się.
- To nie była moja wina. Na polu bitwy nikt nie będzie ci mówił, że strzała leci, tylko od razu cię zabiją. Powinieneś być mi wdzięczny.
- Wdzięczny za to, że mnie omal nie przestrzeliłaś?!
Wzruszyła ramionami.
- Dokładnie.
Ruszyła przed siebie kierując się w stronę lasu. Pobiegłem za nią.
- Chyba należą się przeprosiny?
- Jasne, możesz już przepraszać. - usiadła na kamieniu i spojrzała na mnie wyczekująco.
- Raczej to ty powinnaś mnie przeprosić. - stanąłem przed nią i zacisnąłem zęby.
- Jesteś idiotą. - podsumowała krótko. - Coli?
Zapytała podając mi puszkę. Wziąłem napój i zerknąłem na nią uważnie.
- Nie jest otruta. - zaśmiała się.
Napiłem się i od razu poczułem się lepiej. Westchnąłem cicho opadając na trawę. Spojrzałem na rozłożystą polanę i uśmiechnąłem się pod nosem. Podobało mi się tu.
- Bierzesz udział w bitwie o sztandar?
Przebudziłem się jakby ze snu.
- Co?
- W bitwie o sztandar. - odparła. - Obóz dzieli się na dwie drużyny, każda ma po jednym sztandarze. Są one rozstawione po dwóch różnych stronach rzeki. Do gry włącza się las. Obie drużyny próbują zabrać sobie sztandar i wrócić z nim na swoją połowę. Oczywiście nie jest to takie proste ponieważ każdy ma broń. Ustawia się obronę, grupę ludzi atakujących i paczkę biegnącą po sztandar. Nie możemy się zabić, ale większość zostaje rannych. Zabawę organizuje się zawsze gdy ktoś nowy przyjeżdża do obozu. - uniosła brew. - Bierzesz udział?
Wzruszyłem ramionami. Perspektywa bicia się i to prawdziwą bronią w jakiejś głupiej zabawie nie była dla mnie zbyt przyjemna.
- Kiedy będzie ta... gra?
- Po obiedzie. - uśmiechnęła się ponownie. - Lepiej uważaj i licz na to, że będziesz ze mną w drużynie.
- Niby czemu? Bo mogłabyś mnie inaczej zabić?
Zaśmiała się.
- Jestem córką bogini zwycięstwa, debilu.
Wstała i machając mi na pożegnanie dłonią oddaliła się w stronę domków. Rozejrzałem się po okolicy nigdzie nie widząc Chejrona. No, to zostałem sam. Wstałem i zacząłem krążyć w tę i z powrotem kopiąc raz po raz jakiś kamień. Nie czułem, że czas płynie, dlatego kiedy spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że jest 5 po 14:00 przeraziłem się. Biegiem ruszyłem w stronę jadalni potykając się o własne nogi. Jestem takim geniuszem, że oczywiście zamiast wkraść się po cichu, wpadłem do pomieszczenia trzaskając drzwiami. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Niektórzy śmiali się pod nosem, inni po prostu mierzyli mnie wzrokiem.
- Ooo, pan Keterson. Raczył nas pan nareszcie zaszczycić swoją obecnością.
Zacisnąłem wargi i ruszyłem w kierunku stolika, przy którym siedziały inne dzieciaki z mojego domku. Ej, jak tak się zastanowić to jest moje rodzeństwo, nie? Usiadłem wpatrując się zawzięcie w pusty talerz. W końcu nimfy przyniosły pizzę uśmiechając się przymilnie. Szklanki nadal pozostawały puste. Spojrzałem pytająco na czarnowłosą. Prychnęła pogardliwie.
- Wystarczy, że poprosisz ją o napój jaki chcesz.
- Ją?
Zrobiła minę jakbym oszalał.
- Szklankę.
Pomyślałem, że to jakiś żart, ale na wszelki wypadek postanowiłem spróbować. Zastanowiłem się głęboko i zażyczyłem sobie trochę soku z winogron. Otworzyłem oczy i ujrzałem jasnofioletowy płyn. Wziąłem łyk i oblizałem wargi zbierając kropelki napoju. Rozejrzałem się dookoła. Każdy siedział przy swoim stoliku. herosi nie mogli zmieniać miejsc, było to zakazane albo raczej po prostu niepoprawne. Zastanowiłem się nad czymś głęboko. To ciekawe. Moja mama była córką Ateny, a ojciec Posejdona - not bad ^^. Czyli byli moim kuzynostwem, a to już było dziwne. Nie zorientowałem się nawet kiedy zdążyłem pochłonąć swój kawałek Capriciosy. Dionizos wstał i zaczął coś gadać o tym jak nie znosi tego obozu. Nie był on chyba najlepszym dyrektorem, ale nikt nie ośmielił się mu przerywać. Łagodnie mówiąc wygonił nas z jadalni i skierował na pola. Ktoś rzucił mi pod nogi zbroję i podał miecz. Wszystko działo się tak szybko, że nie zorientowałem się nawet gdy ktoś przydzielił mnie do drużyny, którą rządziły dzieci Ateny. Spojrzałem na naszą paczkę, która prezentowała się dość mizernie w porównaniu do przeciwnej grupy dowodzonej przez Victorię i jakąś piętnastolatkę, która siedziała przy stoliku dla dzieci Aresa. Super. Potomkowie wojny i zwycięstwa - bo oni na pewno z nami przegrają. Ktoś coś do mnie krzyknął, chyba miałem stać przy obronie sztandaru i się nie ruszać, w razie czego bronić. Zajęliśmy pozycje po jednej stronie rzeki w głębi lasu. Rozległ się donośny dźwięk gongu. Teraz wiedziałem już tylko jedno. W każdej chwili mogłem paść nieprzytomny, tym razem walczyłem przeciwko ludziom broniąc jakiejś flagi, a nie przeciwko potworom broniąc domu. Chyba zabrakło mi adrenaliny, bo po chwili trzęsłem się jak galareta. Do mojego umysłu dochodziło tylko jedno zdanie:
- Nie daj się zranić.

~ ~ ~


Rozdział dłuższy niż poprzednie, mógł się nie udać gdyż pisałam go w 38-stopniowej gorączce i przy grypie żołądkowej :D Jest w nim trochę mniej śmiesznych akcentów, gdyż musiałam przeznaczyć trochę miejsca na wyjaśnienia. Muszę w głównej mierze podziękować Wiktorii, która wymyśliła wygląd Victorii i pomogła mi w jego opisie <33 Dedykuję ten rozdział jej jak i Destiny, Eveline, AAlexie, Rexi, Reasy oraz Lily Lou :* To wasze komentarze podnoszą mnie na duchu i napawają energią na pisanie nowych rozdziałów ♥

Przepraszam za dodanie minki ^^ w rozdziale, ale nie mogłam się powstrzymać xD
A teraz muszę wam straaaaasznie podziękować za te wejścia! :D JESTEŚCIE CUDOWNI :*
Apeluję - przeczytałeś, skomentuj :* 
Dziękuję wam za wszystko, do przeczytania! :DD

wtorek, 12 marca 2013

Rozdział 2 - "Jak przez przypadek wyparowałem rodzinną maskotkę"

Stałem jak głupi i patrzyłem się na trzy czarne psy. Były trochę wyższe niż nasza suczka - pani O'Learly, która nie należała do najmniejszych, bo ledwo mieściła się w naszym garażu. Słyszałem kiedyś, że jak człowiek zobaczy trzy razy ogara piekielnego, to zginie niewyjaśnioną śmiercią w najbliższym czasie. A jak zobaczy trzy ogary w tym samym czasie? Ludzie, co ja wyrabiam?! Stoję w obliczu śmierci, a myślę o jakichś legendach. Weź się w garść Charles!
Uniosłem ostrożnie miecz mierząc zwierzaki zabójczym wzrokiem. Przynajmniej wydawało mi się, że tak na nie patrzę. Miały ogromne kły i czujne, postawione pionowo, uszy. Ogony chodziły w prawo i w lewo jakby cieszyły się na nasz zgon, nie dziwię się im. Jak już wspominałem nie raz, nasza rodzinka jest trochę pokręcona. "Halo! Później przyjdzie czas na refleksje! Te potwory mogą nas zaraz zabić!" - ta myśl mnie ocknęła i wtedy... Zrobiłem najgłupszą rzecz jaką mogłem wtedy zrobić. Rzuciłem się na nie.
Kiedy o tym teraz myślę musiało wyglądać to trochę desperacko, jakbym chciał udowodnić, że ja też coś potrafię. Prawdę powiedziawszy jedyne co chciałem wtedy udowodnić to to, że żaden zaśliniony kundel nie będzie mi pluł na mój skoszony trawnik! Ciąłem mieczem na wszystkie strony, ale psy omijały mnie podnosząc łapy jakbym był zabawką. No, nie! Tego już za wiele! Nie mogę zrobić z siebie pośmiewiska!
Przebiegłem psom pomiędzy łapami i wgramoliłem się jednemu z nich na ogon. Szczerze powiem przypomniała mi się jazda kolejką górską. Podciągnąłem się z całych sił i już po chwili siedziałem na grzbiecie piekielnego zwierzaka. Usadowiłem się na jego karku i zahaczyłem stopami o jego uszy. Po raz kolejny uniosłem miecz i w tym właśnie momencie...
- Uważaj Charles!
Tak, jakbym o tym nie wiedział. Dzięki super pomocy mojego wujka spokojne dotąd psy zaczęły szaleć. Jeden szczekał głośniej od drugiego, piski moich sióstr poniosły się po okolicy, a potwory rzuciły się do ataku. Ten, na którym siedziałem stanął na dwóch łapach i skoczył na szopę obracając wszystko w proch.
- OGARNIJCIE SIĘ WY NIEOGARNIĘTE PIEKIELNE OGARY! - wykrzyknąłem najodważniejsze zdanie na jakie było mnie stać.
To otrzeźwiło umysły moich rodziców, którzy do tej pory stali jak skamieniali i nie raczyli nawet się ruszyć. Halo! To oni są dziećmi bogów, nie ja! Moja mama wyciągnęła sztylet i ruszyła na jednego z cudnych psiaków, a mój tata wyciągnął długopis... JAK ON CHCE Z NIMI WALCZYĆ DŁUGOPISEM?! Dopiero po chwili zrozumiałem, że to Orkan. Magiczny długopis, który po odetkaniu zamienia się w miecz. Zabawa się rozpoczęła. Tata zajął się jednym zwierzakiem, mama drugim, ale o mnie nikt nie pamiętał - bo niby czemu?! Jechałem sobie właśnie tylko na przejażdżkę na łąkę, na bardzo przyjaznym dla otoczenia koniku, który najbardziej na świecie kocha jeść cukierki - czy oni oszaleli?! Nie myśląc za wiele chwyciłem się uszu psa i zsunąłem się na jego nos. Ogar najwyraźniej nie wiedział o co chodzi, bo zrobił tylko zeza i stanął jak wryty. Po chwili chyba jednak stwierdził, że jestem tylko owadem, bo strząsnął mnie łapą i pobiegł dalej. Czułem ból w całym ciele po zderzeniu z ziemią, ale dzielnie podniosłem się i pobiegłem w stronę psa. Ku mojemu zaskoczeniu był na tyle głupi żeby wbiec do garażu. Na moich oczach rozpętała się prawdziwa walka. Pani O'Learly skakała na mojego przewoźnika... Albo na odwrót. Stałem nie wiedząc co począć. No co wy byście zrobili, gdyby dwa piekielne ogary biły się na śmierć i życie, z czego jeden z nich jest domowym pupilem, a ich bijatyka zagraża twojemu domowi całkowitym zniszczeniem? Na swoją obronę powiem : nie miałem innego wyjścia. Zaatakowałem. Na początek przyjrzałem się zwierzakom i zdecydowałem, że dźgnę tego po lewej. Czemu? Bo prawie mnie zgniótł. Zamachnąłem się mocno i patrzyłem jak pies rozpada się w proch. Coś ścisnęło mnie za gardło. Ciche warczenie przypomniało mi, że nie jestem sam.
- Pani O'Learly? - spytałem niepewnie zaciskając zęby.
Donośny szczek i pazury na mojej bluzce uświadomiły mi co zrobiłem, lecz zanim zdążyłem się udusić pod ciężarem ogara z pomocą przybył Chejron i przeszył psa na wylot. Patrząc na pył, który pozostał po zwierzakach odkryłem mroczną prawdę. Pierwszym potworem jakiego udało mi się zgładzić był mój własny pies. Wypuściłem miecz i opadłem na powrót ziemię ciężko dysząc. Ramię z raną po pazurach nieźle piekło, czułem jakby ktoś zmiażdżył mi płuca wałkiem, a moja lewa ręka była chyba zwichnięta. Wstałem i na trzęsących się nogach ruszyłem w kierunku rodziców. Tuż przed nimi upadłem na piach i leżałem trzęsąc się jak galareta. Wszyscy milczeli. Nie powiem, że liczyłem na gratulacje - bo kto by liczył na gratulacje z okazji zabicia pupilka domowego?! - ale chociaż uścisk i gadka, że sobie dobrze poradziłem czy coś. A tu... cisza. Wszyscy milczeli. Wyprostowałem się do pozycji siedzącej i próbowałem opanować zawroty głowy. Cała rodzina wlepiała we mnie gały. 
- No co? - zapytałem nie do końca rozumiejąc.
Bianca jako pierwsza wykonała jakiś gest i pokazała palcem ponad moją głowę. Podniosłem wzrok i zamurowało mnie. Nad moimi brązowymi włosami powoli obracał się znak. Znak koguta z hełmem przerażenia na głowie. Znak Hadesa.

Tata mówił mi, że jak dzieci dowiadują się, że są półbogami, to bogowie muszą najpierw uznać to dziecko, czyli udowodnić (w postaci znaku), że to są ich dzieci. No proszę chyba zostałem uznany, ale to by musiało oznaczać, że...

- MAMO, CZY TY CHODZIŁAŚ Z HADESEM?! - wrzasnąłem na całe gardło czując nagły przypływ energii.
- Co? - Chejron roześmiał się i zaklaskał w dłonie - Dobra, koniec żartów, gdzie ukryta kamera?
Nikt nie odpowiedział. Rodzice patrzyli się na siebie porozumiewając się w milczeniu. Nie znoszę jak to robią.
- Chyba musimy porozmawiać. - odezwała się mama.
- CHYBA?! - krzyknąłem podnosząc się z ziemi.
- Charlie, uspokój się. - rzekł tata kładąc mi dłoń na ramieniu. - Wejdźmy do środka

Łatwo mu mówić. Uspokój się. Taaak. Charles, właśnie przed chwilą tylko zostałeś ranny w bitwie z trzema piekielnymi ogarami i okazało się, że jesteś półbogiem i to synem Hadesa,  to nic, uspokój się.

Usiedliśmy w salonie, a mama zaparzyła herbaty. Tak, bo niby czemu nie?! Wydawało mi się, że minęła godzina zanim odezwał się ojciec.
- Nie jesteś moim dzieckiem.
- No co ty nie powiesz?! Jestem tylko dzieckiem Hadesa, tato! Wybacz, nie tato. MÓJ TATA JEST SYNEM BRATA MOJEGO TATY! To takie normalne, prawda kuzynie?!
- Charles, nic nie rozumiesz... - mruknęła Annabeth. - Moim dzieckiem też nie jesteś.
Zamurowało mnie. Siedziałem gapiąc się w szare oczy matki i próbowałem przetrawić jej słowa.
- Czyli, że...
Westchnęła.
- Któregoś wieczoru wracaliśmy ze spaceru i jakimś cudem znaleźliśmy cię na ulicy. Właściwie to płakałeś przytulony do płotu, za którym stała Pani O'Learly jakbyś wyczuwał krewną z podziemi. - zamilkła - Nie wiedzieliśmy kim jesteś, ale czułam w tobie coś wyjątkowego. Nie mogliśmy cię zostawić. Byłbyś narażony na ataki potworów.
Nie wiedziałem co powiedzieć. No, a jak wy byście zareagowali na wiadomość, że jesteście herosami, wasi rodzice to wasi kuzyni, waszym ojcem jest Hades, a matką... No właśnie. Nie wiadomo. Moje rozmyślania przerwał Chejron.
- Czy chciałbyś pojechać na obóz herosów?
Rozejrzałem się. Dopiero teraz zorientowałem się, że to pytanie kierowane jest do mnie i przypomniałem sobie, że ten centaur jest tam nauczycielem. Wziąłem głęboki oddech, już wiedziałem co mam zrobić.

~ ~ ~  


No i w ten oto sposób kończę rozdział drugi ;D Nie wiem czy wam się podobał, ale osobiście jestem z niego zadowolona :* Liczę na szczere komentarze :) Dużo dla mnie znaczy nawet krótka wypowiedź ;) Okej, wpis z dedykacją dla : Lily Lou (zdrowiej kochana!!!!), Destiny (mojej motywacji :*), Wiktorii (mojego natchnienia :*), AAlexy (mojej satysfakcji :*) i OliFFki (mojej energii :*) <33 Dziękuję za wejścia i komentowanie <3 Pozdrawiam!