sobota, 27 lipca 2013

Rozdział 16 - "Przerywamy naradę wojenną z okazji byka w różowej spódniczce"

Nie mam pojęcia czy to pech mnie prześladuje, czy może raczej na pewno dręczą mnie bogowie, ale zawsze gdy o coś ich proszę oni muszą zrobić mi na złość.

Stałem w przestronnej komnacie ociekając wodą. Dookoła mnie nie było żywej duszy. Z jakiegoś powodu czułem, że nie powinienem być sam w tym miejscu. Rozejrzałem się powoli po sali. Ściany zbudowane były z czarnego kamienia, podobnie jak posadzka. Wszędzie było ciemno i cicho jak makiem zasiał. Tylko krople wody spływające po moim przemarzniętym ciele i spadające na podłogę, dawały znak, że czas nie stanął. Byłem pod ziemią. Czułem to w kościach. Postanowiłem zbadać otoczenie. Zrobiłem ostrożny krok do przodu. Potem następny... I jeszcze jeden. A gdy w końcu opuszkami palców dotknąłem płaskiej powierzchni ścian, nagle w komnacie rozbłysło rażące światło. Miałem wrażenie, że się palę, poczułem krople potu tańczące na karku. Po chwili wybuch ognia zamienił się w lekki i ciepły wiatr. Uchyliłem powoli powieki i stwierdziłem dwa fakty. Pierwszy, że nagle kompletnie wyschłem i drugi, że ściany się świecą. W kilkunastu rzędach, jeden koło drugiego wyryte były przeróżne obrazki. Niektóre z nich stapiały się z kolorem kamieni, ale większość błyszczała żarzącym światłem. Wśród zgaszonych symboli rozpoznałem krowę, gołębia i mysz. Najjaśniej migotała niedźwiedzica i mak. Podrapałem się po głowie i nagle poczułem, że znam odpowiedź na niezadane pytanie. Domyślałem się co to wszystko znaczy, czułem się podekscytowany, ale jednocześnie przerażony i strasznie bezradny. I wtedy usłyszałem głos.
- Charlie!
Rozejrzałem się gorączkowo, czując wstępującą we mnie tymczasową ulgę. Męski głos był kluczem całej zagadki i tego dlaczego znalazłem się w pokoju pełnym dziwnych rysunków. Chciałem znaleźć źródło tego dźwięku, ale wydobywał się on ze wszystkich stron, tak, że po chwili poczułem, że odpływam. Miałem wrażenie, że ktoś wwierca mi tysiące śrub w głowę, a potem wali nią o kafelki. Opadłem na kolana i poczułem na nogach coś mokrego. Woda zalewała pomieszczenie z ogromną prędkością. Po chwili miałem ją już na wysokości ramion. Wrzasnąłem. Zza ścian wydobył się ogłuszający śmiech. Coś chwyciło mnie za nogi i wciągnęło pod wodę. Szamotałem się długo. Oślizgłe macki oplatały mnie całego. Poczułem jak odnóże zaciska mi się wokół szyi, brzucha, rąk i nóg. Nie mogłem wydostać się na powierzchnię. Nie mogłem oddychać. Zaczęło mi piszczeć w uszach. Woda napierała na mnie z coraz większym impetem. Macki waliły mną o ściany i o dno. Zobaczyłem czarne plamki przed oczami. Ciemność zalała mój umysł.
- ZGINIESZ Z RĄK WŁASNEGO OJCA...
Usłyszałem jeszcze i zachłysnąłem się wodą.

Obudziłem się, przeraźliwie głośno wciągając powietrze do płuc. Obozowy szpital był chyba najgorszym miejscem na tych koloniach. Wokół roiło się od jęczących herosów, poubieranych w ciuchy, w których zostali poranieni. Pachniało tam ziołami i sianem (dla opiekujących się swoimi półbogami satyrów). Dźwignąłem się na nogi i przeciągnąłem. Jak powiedziała lekarka "Przeżyjesz noc, wyzdrowiejesz". No i proszę, są efekty. Obejrzałem dokładnie swoją podartą koszulę i spodnie, które miałem pod zbroją i stwierdziłem, że nie nadają się już do niczego innego jak do wycierania podłóg. Pokręciłem głową i ubrałem buty. Wypiłem jeszcze jakiś obrzydliwy soczek, który jedna nimfa zostawiła na moim stoliku i opuściłem budynek. Wlokłem się powoli, noga za nogą wsłuchując się w skrzypienie trawy pod moimi trampkami. No cóż, roślina bez słońca jest jak my bez... słońca. Tylko, że my nie umrzemy.
"Chyba ten soczek miał jakieś skutki uboczne" - pomyślałem zbliżając się wolno do domku z trupią czaszką wygrawerowaną na płocie. Pewnie nacisnąłem klamkę i wsunąłem się do środka. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Bliźniaków jak zwykle nie było, a mroczna siostrzyczka siedziała na swoim łóżku, trzymając tablet i (jak się domyśliłem po odgłosach) grając w Pou. Nawet nie obrzucając mnie spojrzeniem powiedziała na powitanie:
- Śmierdzisz skunksem.
- Ciebie też fajnie widzieć - burknąłem sięgając do torby z ciuchami, których powinno już tam dawno nie być i wyjmując koszulę w niebieską kratę - Idę pod prysznic, proszę nie zakłócać spokoju mistrza przez minimum 40 minut.
Wpełzłem do łazienki i rzuciłem świeże ciuchy na umywalkę. Usłyszałem głośny brzdęk i melodyjkę Nokia Tune. Uniosłem pytająco brew i schyliłem się.
- Bomba! A więc tutaj podziewała się moja komórka? - syknąłem sięgając po sprzęt - Ten, kto usunął mi piosenki z telefonu gorzko za to zapłaci.
Umyłem się porządnie czując nieopisaną ulgę. Wysuszyłem włosy szczerząc się przy tym do lustra jak idiota i udając Marylin Monroe. Tak, w tym napoju definitywnie musiało coś być. Powróciłem do pokoju jak gdyby nigdy nic i walnąłem się na kołdrę. Jak dobrze było leżeć w swoim własnym, nieszpitalnym posłaniu. Zatopiłem się w poduszce i wyjąłem z szafki laptopa. Prędko wpisałem hasło (paniolearytosłodziaszek - nie pytajcie, to sprawka mojej siostry) i zalogowałem się na facebooka. Kolejne zaproszenie do koła fanatyków ogórków. Nie rozumiem, po co ktoś tworzy takie głupie stowarzyszenia. Ktoś prosi o zagranie w Monster World... Wiadomość. Victoria. (swoją drogą - skąd ja ją mam w znajomych?)

Dasz radę w 20 minut dowlec się do zbrojowni czy znowu będziesz się kąpać przez pół dnia? 
wyświetlono 13:04

Tak, no pewnie, że się lepiej czuję, właśnie wróciłem ze szpitala, nie musisz się martwić, dzięki :D
wyświetlono 13:04

To dasz radę czy nie?
wyświetlono 13:05

<Charles pisze... Charles pisze... Charles pisze...>

To pilne, proszę cię.
wyświetlono 13:10

<Charles pisze... Charles pisze... Charles pisze...>

Wiesz co, wielkie dzięki. Myślałam, że chociaż ty potraktujesz mnie poważnie :( Pa.
wyświetlono 13:23

Jesteś jeszcze? Chyba bliźniacy mają kota, bo coś czarnego właśnie zaatakowało mi klawiaturę. Już idę do zbrojowni, do zobaczenia.


Pospiesznie zamknąłem laptopa i rzuciłem go na łóżko. Dla bezpieczeństwa przykryłem go jeszcze kołdrą i poduszką, po czym wyleciałem z domku Hadesa. Od razu na twarzy poczułem chłodne powietrze i czerń zalała mi oczy. Przez chwilę poczułem się jakbym tonął, co od razu przypomniało mi mój sen. "Zginiesz z rąk własnego ojca" - tak, ta myśl wcale nie poprawiała mi nastroju. Poczułem wibracje na nogach i otworzyłem oczy. Miałem nadzieję, że gdy tylko uniosę powieki ujrzę światło górującego słońca, dosłyszę śmiech obozowiczów kąpiących się w jeziorze i będę mógł napawać się tym wspaniałym widokiem do końca wakacji. Jednak w tamtej właśnie chwili dalej unurzany w paskudnej ciemności, brnąłem dzielnie przez zniszczone rośliny wsłuchując się w martwą, ponurą ciszę zagracającą każdy zakątek obozu herosów. A wibracje wciąż nie ustawały. Wsunąłem dłoń w prawą kieszeń spodni i palcami wyjąłem drżący telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się coś dziwnego. Coś, czego nie spodziewałem się ujrzeć. Coś, co napawało mnie radością, wspomnieniami i niezmierną tęsknotą. Coś, co jednocześnie wzbudzało we mnie złość, żal i miłość. Coś, co nie pokazywało się od momentu mojego przybycia w to miejsce. MAMA.

Trzęsącą się dłonią niepewnie nacisnąłem zieloną słuchawkę i przyłożyłem telefon do ucha.
- Halo?
- Charles? Matko święta, co za szczęście! Wiesz ile czasu próbowałam się do ciebie dodzwonić? Pierwszego dnia pomyślałam, że może cieszysz się obozem. Drugiego tłumaczyłam sobie, że tak wciągnęły cię zajęcia, że nie masz na nic czasu. Potem zaczęłam się martwić, że może jednak jesteś na nas obrażony za to, że ci nie powiedzieliśmy - tu głos jej zadrżał, a ja wyczułem jak z trudem przełyka łzy - Później przyszedł Chejron, a jak powiedział, że idziesz na misję, to oczywiste, że nie mogłam dzwonić bo... Potwory wyczuwają nowoczesną technologię u herosów. To jest dla nich jak GPS "tu twoje śniadanie". Ale nikt nie powiadomił nas czy żyjesz... Czy już jesteś... Czy wróciłeś... Musiałam zaryzykować - pociągnęła nosem i cicho załkała - Tak za tobą tęsknimy... Ale, nieważne. Jak u ciebie, syneczku?
Poczułem ogromną gulę w gardle. Tyle razy wyobrażałem sobie, jak rozmawiam z rodzicami. Jak najpierw złoszczę się na nich, później opowiadam jak mi źle bez ich wsparcia, bez tego, że nie raczą nawet wysłać maila, kiedy ja walczę na śmierć i życie z jakimiś niebieskimi glutami, ale... Nigdy nie myślałem, że będę miał ochotę się przy tym rozpłakać i powiedzieć, że chcę do domu. Niestety, wiedziałem, że nie mogę tego zrobić.
- Wszystko gra, mamo - powiedziałem najmniej drżącym głosem na jaki było mnie stać i z trudem zdusiłem w sobie słowa rozpaczy - Ja też strasznie tęsknię, ale podoba mi się tu. Wróciłem z pierwszej udanej misji i nie zginąłem, także chyba nie jestem taki okropny jak mi się wydaje - zaśmiałem się.
- Masz w sobie nasze geny, słońce.
- Bardzo skromnie, mamo.
Usłyszałem jej perlisty śmiech i odetchnąłem z ulgą.
- Czyli... Jesteś już w obozie i spokojnie mogę dzwonić, kiedy chcę, bez obaw, że zjedzą cię przeze mnie jakieś mityczne stwory?
- Pewnie. Dzwoń kiedy chcesz - usłyszałem jak się uśmiechnęła.
- Cieszę się, że u ciebie wszystko gra. A... Masz już tam jakąś dziewczynę?
- Mamo...
- No co? Przecież jesteś synem Hadesa, każdy z was ma w sobie ten tajemniczy urok...
- Mamo!
- A już na pewno lecą na ciebie wszystkie Afrodytki, zgadza się?
- MAMO!!!
- Okej, dobra... Już nie będę.
- Dziewczyna się nie znalazła - burknąłem - Ale ktoś inny tak.
- Nie mów, że jesteś gejem.
- MAMO, NIE! Ja mówię o Pani O'Leary! Jeny, jak ty wszystko umiesz zepsuć!
- Tak, ja też cię kocham - zawahała się jakby miała powiedzieć coś jeszcze, po czym dodała - Dam ci teraz tatę, dobrze?
- Jasne. Dzięki, że zadzwoniłaś, przydało się.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też.
Szuranie krzesła. 10 kroków z salonu do przedpokoju. Charakterystyczne pukanie do drzwi. Głos ojca. Wszystko tak bliskie, a tak dalekie. Chciałbym być w domu. Odkładany laptop na stół. Milczące, pytające spojrzenie, które wyczuwam nawet z tej odległości. Wielki, szczery uśmiech, którego mnie nauczył. Chciałbym być w domu. A za ścianą, z dala od tego euforycznego nastroju, pusty pokój. Z pustym łóżkiem. Z ogromnym plakatem ukochanej drużyny wyścigów greckich rydwanów - The SkyShoots Nevada. Chciałbym być w domu.
- Słucham? - pełen napięcia głos w słuchawce, mama nie powiedziała z kim będzie rozmawiał.
- Dzień dobry. Mango, telezakupy. Otrzymaliśmy z tego numeru zamówienie. Chce pan ten prysznic z hydromasażem czy bez? - powiedziałem skrzeczącym głosem, uśmiechając się sam do siebie.
- Przepraszam, ale ja niczego nie... Charlie?
Mango telezakupy to był najczęstszy żart jaki wycinałem Silenie i jedyny, na który za każdym razem się nabierała.
- Ty żyjesz?
- Dzięki za entuzjazm i wiarę we mnie, tato - zaśmiałem się.
- Nie żeby coś, ale nie sądziłem, że pójdzie ci to wszystko tak szybko - tym razem on wybuchnął śmiechem.
- Cuda się zdarzają.
- Jak ci tam jest, już wróciłeś?
- Tak, ale niestety nie na długo.
- O czym ty mówisz? - w jego głosie wyczułem niepokój.
- Wróciłem z udanej misji, na której tylko rozwaliłem słońce, a twoja przyjaciółka Rachel, która z resztą kazała cię pozdrowić, wypowiada nową przepowiednię, w której mamy iść na nową misję, na której najprawdopodobniej zginę, fajnie, nie?
Cisza.
- Mówiłeś mamie?
- Nie.
- To dobrze, dostałaby zawału. Ona też ci pewnie nie powiedziała?
- O czym?
Westchnął.
- Chyba ja nie jestem dobrą osobą by cię o tym poinformować.
- Tato...
- Naprawdę, nie naciskaj. Chciałbym, ale nie mogę.
- Nic nie rozumiem.
- Przepraszam.
- W porządku. Nic się nie stało. I miło mi, że tak przejąłeś się tym, że umrę.
- Przestań, Charlie. To nie jest tak, że umrzesz. A jeśli umrzesz to umrzemy wszyscy.
- ... Czy ja o czymś nie wiem?
- Muszę kończyć, Hermes dzwoni.
- Tato, możesz mi to wyjaśnić?!
- Kocham cię, Charles... Wszystko będzie dobrze.
- TATO!
Cisza. Głucha cisza. Dźwięk zawieszenia połączenia. Ścisnąłem w dłoni telefon i rzuciłem go w błoto.
- O CO W TYM WSZYSTKIM DO CHOLERY CHODZI?!
Wrzasnąłem w niebo, z którego powoli zaczęły spadać krople deszczu. Nie zauważyłem kiedy dotarłem pod zbrojownię. Nie pamiętałem, co ja tam w ogóle robiłem. W głowie kołatało mi się tysiące myśli. Nacisnąłem klamkę masywnych drzwi i wparowałem do środka. Dzikim wzrokiem obrzuciłem pomieszczenie. Pełno zbroi walających się dookoła nadawało temu miejscu trochę mroczny klimat. Miecze, oszczepy i tarcze porozkładane były na dłuuuugim, drewnianym stole po środku salki. Jedna, wisząca na krótkim kablu żarówka oświecała pokój. Dookoła blatu stały cztery osoby. Wszystkie bardzo dobrze mi znajome. Victoria była lekko zdenerwowana i wodziła niespokojnym wzrokiem naokoło. Stała koło swojego chłopaka Jake'a, który obejmował ją spoglądając na mnie wyzywająco. Dziwny typek. Nadia wcale nie zauważyła mojego przybycia. Opierając się o jakiś rydwan ukradkiem spoglądała na Maxa, który jako jedyny powitał mnie uśmiechem. Nie byłem pewien co się właśnie stało, ale chyba wszedłem w sam środek zaciętej rozmowy, bo każdy z obecnych miał nieprzyjemny wyraz twarzy.
- Popatrzcie kto się zjawił - burknęła ozięble Vic przysuwając się bliżej Jake'a.
Poczułem ciarki na plecach, a twarz zalało mi gorąco.
- Pisałem ci, że przyjdę. Tylko trudno jest rozmawiać, kiedy atakuje cię wściekły kot twoich przyrodnich braci - powiedziałem z zaciśniętymi zębami.
- Trzeba było go zrzucić - prychnęła, a ja zmrużyłem oczy.
Nie dość, że wszyscy coś przede mną ukrywają, nie dość, że idę niedługo na pewną śmierć, to ona wyżywa się jeszcze na mnie za to, że zaatakował mnie kot.
- Dłużej już tego nie wytrzymam - syknąłem, czując gotującą się we mnie złość - O co ci znowu chodzi, co?
Zwróciła na mnie swoje niebieskie tęczówki pełne jakiegoś niezrozumiałego dla mnie wyrazu.
- O nic - powiedziała prawie niedosłyszalnie, ale te dwa słowa wbiły się we mnie jak groty strzał.
- Skoro O NIC to może przestałabyś traktować mnie jakbym zabrał ci ulubioną zabawkę?
- Co ty odstawiasz? - spytała i zrobiła krok do przodu - Powiedziałam, że nic się nie stało. To nie moja wina, że nie umiesz poradzić sobie z kociątkiem.
- Dobrze, w takim razie napuszczę kociątko na ciebie w nocy i zobaczymy jak ty sobie z tym poradzisz - warknąłem - Albo może lepiej?! Dam ci do telefonu mojego tatę! Niech on ci powie to, czego mi nie chce powiedzieć o mojej śmierci! A może to także się nie liczy?! - krzyknąłem czując mrowienie w karku, ziemia lekko zadrżała.
- Rozmawiałeś z rodzicami? - spytała ciszej, a ja dosłyszałem w jej głosie współczucie i lekkie wyrzuty sumienia.
- Rozmawiałem - odparłem dobitnie - I nie, nikogo nie pozdrawiają, ale za to każą przekazać, że jak ja umrę to umrą wszyscy, hura!
Nie wiedziałem co robię. W jednej chwili stałem w zbrojowni, w drugiej już biegłem przez pola truskawek czując drżenie w palcach i w ziemi. Byłem wściekły. Burza szalejąca na dworze nie stanowiła dla mnie żadnego problemu. Nie myślałem co robię. Czułem tak ogromną negatywną energię, że myślałem, iż rozwali mi żyły. A potem, wszystko ucichło tak nagle jak się zaczęło. Opadłem z sił. Wylądowałem na kolanach tuż przy wyjściu z Obozu Herosów. Tuż przy wysokiej sośnie, która niegdyś zwana była Sosną Thalii. Ukryłem twarz w dłoniach. Miałem ochotę się rozpłakać. I wtedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Obróciłem się, ale nie zobaczyłem tak jak się spodziewałem Victorii. Moja bezimienna siostra uśmiechała się do mnie jakby chciała powiedzieć "wiedziałam, że to się kiedyś stanie".
- Chodź ze mną, a wskażę ci prawdę... - szepnęła, a jej głos poniósł się echem po mojej głowie.
Zacisnąłem powieki, a gdy je otworzyłem, okazało się, że leżę na ziemi w zbrojowni otoczony czwórką znajomych. Byłem zmęczony i zziębnięty.
- Co się stało? - spytałem i poczułem ból w całym ciele.
- Pokłóciliście się - odparł Max spoglądając kątem oka na Vic - A potem zemdlałeś.
- Chodź... - powiedziała zachrypnięta blondynka podnosząc mnie lekko - Musisz usiąść. Nadia przyniosła gorącej czekolady. Napij się, a my w tym czasie... Opowiemy ci coś ciekawego.

* * *

Bunkier 9. Nigdy wcześniej nie widziałem bardziej cudacznego miejsca. Ukryty w głębi lasu schowek, do którego prawie nikt nie umie dotrzeć. Obszar, w którym swoje pomysły urzeczywistniali najwspanialsi geniusze spośród dzieci Hefajstosa. W tym wujek Leo. Przyjaciel rodziny... Jedyny, który nie działał mi na nerwy spośród tego całego mitycznego zbiorowiska.
Budynek, w którym się właśnie znajdowaliśmy przerastał najśmielsze oczekiwania. Był z 30 razy większy niż Wielki Dom Dionizosa. Mieścił się w niepozornej skale. Do jego ścian poprzyklejano pełno planów i fotografii. Na szafkach i stolikach, na blatach i maszynach porozstawiane były rozmaite modele i wszędzie walały się szkice. W kolejnych pomieszczeniach znajdowały się rozmaite pojazdy, narzędzia i machiny nie do opisania. Niektóre niedokończone projekty zdawały się spoglądać na nas i ciągnąć do pracy. Wszystko było tam tak perfekcyjne... A sprowadził nas tam Jake. Grupowy domku Hefajstosa. Dlaczego to akurat jemu powierzają takie tajemnice jak ta? Weszliśmy do kolejnego ogromnego pokoju i usiedliśmy na krzesłach wkoło stołu zagraconego mapami nieznanego pochodzenia. Była to chyba sala strategiczna. W rogu stał stary ekspres do kawy. Oparłem brodę na dłoniach i wpatrzyłem się w moich towarzyszy.
- Musimy sobie wszystko uporządkować - powiedziała wyniośle Victoria uśmiechając się  - Nie możemy iść na misję tak jak ostatnio nie mając bladego pojęcia co robić. Myślę, że dobrze będzie przez jakiś czas w tym celu spotykać się tu.
- Ekhem... - zacząłem - W takim razie... Mogę wiedzieć co oni tutaj robią? Bez urazy, Max.
Jake zacisnął pięści i spojrzał na mnie groźnie.
- Jake nas tu wprowadził, Jake nas pilnuje. A Max... Max ma krowie zdolności - wyszczerzyła się Nadia.
- I to nie może być przypadek, że pojawił się akurat w tym momencie, kiedy za niedługo zaczynamy misję - dodała Vic.
- I mam krowie zdolności - uśmiechnął się.
- Okej, czaję. To... Od czego zaczynamy szefowo? - przekrzywiłem głowę i spojrzałem na Vic, która uniosła zadziornie brwi i zaśmiała się.
- Może najpierw... Przeanalizujemy przepowiednię?
Westchnąłem cicho. Wiedziałem, że prędzej czy później do tego dojdzie, ale wtedy nie miałem na to najmniejszej ochoty. 
- Okej... - szepnąłem - Jak to leciało?
- Kolejną misją nie będziesz dowodził - prychnęła Nadia uśmiechając się - Misja przerwana będzie przegrana, gdy złoty ptak krąg zatoczy.
- Hm... Tu musi chodzić o naszą poprzednią wyprawę - powiedziałem.
- Równie dobrze może chodzić o czyjąś misję. Możemy trafić na innych herosów po drodze - odparła.
- No dobra, a co z tym ptakiem? - zapytała blondynka - To musi być jakiś symbol. 
- Na razie nie mamy wielu tropów by móc to rozszyfrować - odpowiedział Max.
- Jedziemy dalej? - spytałem.
- Szatańskie żebraczki niczym trojaczki okropny koniec zaskoczy - kontynuowała szatynka.
- To musi być jakoś powiązane z piekłem nie? Może chodzić o erynie czy... - zacząłem, a reszta spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem.
- Nieźle jak na półgłówka. Daleką wędrówkę zacznie moneta od przodków pradawnych wydana.
- Poprowadzi nas jakaś moneta? - wtrącił Max.
- Nie wiem... Co mamy dalej - spytała Vic spoglądając na Nadię.
- Stara tajemnica przez dziecko niechciane zostanie rozwiązana.
- Niechciane dziecko... Hefajstos? Hera zrzuciła go przecież z Olimpu - powiedział Jake chwytając się za podbródek. 
- Ale po co Hefajstos miałby rozwiązywać z nami jakieś stare tajemnice? - uniosłem brwi.
- Chyba, że chodzi o kogoś nam bliższego... 
Victoria nie skończyła. Nagle usłyszeliśmy głośne ŁUP i ziemia zadrżała. 
- Emm... Jake... Ten bunkier jest wstrząsoodporny, tak? - zerwałem się z krzesła.
Chłopak kiwnął głową, a kolejna eksplozja zwaliła go z nóg. 
- ZWIEWAMY! - wrzasnął Max i rzucił się do wyjścia.
Znalezienie drogi powrotnej zajęło nam trochę czasu. Gdy wypadliśmy na zewnątrz zobaczyliśmy coś strasznego. Dwójkę krzyczących i wrzeszczących blondynów, którzy tarzali się po ziemi płacząc... ze śmiechu. Moi dwaj genialni bracia bliźniacy urządzili sobie koło bunkra zabawę... Z Minotaurem skaczącym na skakance w roli głównej. Co ciekawsze pół-byk pół-człowiek miał ubraną różową spódniczkę baletową. Widok nie z tej ziemi. Gdy już otrząsnąłem się z szoku zachciało mi się śmiać. Wtedy poczułem jak ktoś ciągnie mnie za łokieć. Victoria wskazywała, żebyśmy już szli. Miałem zamiar pociągnąć za sobą Maxa, ale blondynka tylko pokręciła przecząco głową. Mieliśmy iść sami. Chwyciła mnie za dłoń i niezauważalnie wyciągnęła z pięcioosobowego tłumku. Szliśmy przez dłuższy czas w ciszy. Nie miałem bladego pojęcia o co chodzi nastolatce i w ogóle czemu reszta nie miałaby iść z nami, ale nie protestowałem.
- Twojemu chłopakowi by się to nie spodobało - odezwałem się po chwili spoglądając na nasze splecione palce.
- Wybacz - szepnęła i spłonęła rumieńcem puszczając moją rękę.
- Nie ma sprawy - odchrząknąłem - Powiesz mi gdzie i po co idziemy?
Rozejrzała się niespokojnie jakby spodziewała się, że ktoś zaraz nas zaatakuje, po czym usiadła na kamieniu.
- Co ci jest? - zapytałem zajmując miejsce koło niej - To wszystko przez tego szpiega, tak?
Pokiwała twierdząco głową.
- Boję się, Charles. Nie mam pojęcia co robić. Kiedy wstrząsnęło wtedy bunkrem myślałam, że zejdę. 
- Ej, nawet tak nie mów. Wszystko się ułoży, dobrze? - szepnąłem przytulając ją do siebie 
Po tym wszystkim co niedawno przeszliśmy rozumiałem jej strach. Nawet jeśli była córką bogini zwycięstwa i zawsze wszystko jej się udawało, to nie mogło znaczyć, że nie może się bać. Potrzebowała wsparcia, tak jak każdy heros, dla którego jeden z rodziców wcale nie ma czasu. Potrzebowała wsparcia, jak normalna dziewczyna stająca w obliczu śmierci. Potrzebowała wsparcia, tak jak każdy, nieważne jak silny. 
- Obiecuję, że przy mnie nic złego ci się nie stanie - powiedziałem pewnie zaciskając powieki i mając nadzieję, że to wszystko to tylko zły sen.
- Obiecujesz? - poczułem ciepłe łzy na swojej koszuli.
- Obiecuję - powtórzyłem całując ją w czoło.

~ ~ ~ 

Koniec!
Napisałam. Po długiej przerwie wracam w... Hmm... Może nie jest to WIELKI STYL, bo rozdział jest nudnawy, ale wracam w stylu xD Swoim stylu konkretnie z nowym stylem szablonu ^^
Muszę podziękować EVELINE DEE za zrobienie tego boskiego nagłówka *________*
Iiiii... Muszę podziękować wam za taką ilość obserwatorów. Jesteście cudowni :3
Nie przeciągając liczę na komentarze, bo to bardzo podnosi na duchu i pozdrawiam!
~ Kath .

sobota, 6 lipca 2013

Rozdział 15 - "Różowa pantera, złe dobre wróżki i opętana krowa"

Eee, nie wiem czy powinienem powiedzieć, że to już drugi tom tego co wam opowiadam. W sumie tamta przepowiednia nie dobiegła jeszcze końca, a nowa przepowiednia jeszcze nie zaczęła się spełniać. Uznajmy więc, że jest to tom 1 i 1/2.
Tego dnia siedziałem sobie od rana pod prysznicem. Głowa pulsowała mi jak oszalała i nie czułem się najlepiej. Trunek od dzieci Aresa tylko mi zaszkodził. Szorowałem dokładnie gąbką każdą ranę i zadrapanie. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego jak bardzo jestem posiniaczony. Wyszedłem z łazienki natrafiając na czujne spojrzenie mojej bezimiennej siostry. Czy nikt w obozie nie wie jak ona się nazywa? Przypatrywała mi się tak, że aż poczułem ciarki na plecach, więc prędko wciągnąłem przez głowę bluzkę. Podszedłem do lustra i przyjrzałem się sobie. Byłem wymizerowany. Przybyło mi parę mięśni, ale nie zrobiło to żadnej różnicy dla wygłodzonego ciała. Wyszło więc na to samo. Moje poczochrane brązowe włosy, po wysuszeniu były suche jak siano. Nie dziwię się z resztą. A pod niebieskimi oczami widniały cienie. Westchnąłem ostentacyjnie. Czułem się strasznie, ale mimo to nadal nie przypominałem żadnego z pozostałych dzieci Hadesa. Blondyni mieli szydercze spojrzenie i bardzo męskie (jak na nastolatków) rysy twarzy, a moja siostra... Po prostu zabijała wzrokiem. Cały jej mroczny styl powodował, że gdy znalazła się w pobliżu miało się ochotę uciec. No więc weźcie teraz prześpijcie spokojnie noc w takim towarzystwie. Można dostać małpiego rozumu! Chociaż... Nie wiem czy mi to jeszcze grozi.
Włożyłem buty i wyszedłem na zewnątrz. Powiało chłodem. Liczyłem na letnie i rześkie powietrze, takie jakie było przed moim wyjazdem na misję, ale rozwalenie słońca wszystko utrudniało. Trzeba się było zająć tym jak najszybciej. Mamy góra półtora miesiąca dopóki czarny świat sam się nie wykończy.  Ruszyłem do jadalni. Po drodze kiwnąłem ręką Nadii, która wyglądała jakby nie do końca wiedziała gdzie jest. Wczorajsza impreza chyba nie wyszła jej na dobre. Kiedy otworzyłem drzwi stołówki, Victoria złapała mnie za łokieć i wywlekła z budynku. Szła przede mną wyraźnie zdenerwowana, nadal nie puszczając mojej ręki. Zaciągnęła mnie aż pod skałkę wspinaczkową, po czym rozejrzała się na boki z trudem przełykając ślinę. Zwykle opanowana nastolatka wyglądała jak strzępek nerwów. Skubała krótkie spodenki ładnie podkreślające jej nogi. Po chwili odezwała się drżącym głosem bliskim płaczu.
- Jest sprawa.
Westchnąłem ciężko i spojrzałem w jej błękitne oczy. Oaza spokoju zamieniła się w sztorm. Powieki jej drgały. Nie użyła nawet tuszu do rzęs. Kiwnąłem głową zachęcając ją do mówienia.
- To przez tę całą misję. I przez to co mówiła Hekate. Ja... Ja nie wiem czy dam sobie radę.
Uniosłem brwi.
- Ty? Ty nie dasz sobie rady? Przestań, jesteś najodważniejszą dziewczyną jaką spotkałem. Sama jedna uwolniłaś boginię magii z pułapki grożącej śmiercią!
- To nie było tak - bąknęła.
No właśnie. To była sprawa, o której nie chciała mówić. Sformułowanie "uwolnienie Hekate", a używaliśmy tego często ostatniego dnia, stało się już naszym małym tabu.
- Poza tym... Mam bardzo złe przeczucia.
- Jakie?
Podeszła do mnie i ponownie rozejrzała się na boki. Nachyliła się, tak, że znowu poczułem zapach lawendy i szepnęła mi do ucha:
- Ktoś nas szpieguje.
Wzdrygnąłem się. Zerknąłem za siebie, ale nikogo nie ujrzałem.
- Jesteś pewna?
Kiwnęła głową.
- Te potwory, które nas atakowały... To nie są potwory z Hadesu, krainy twojego ojca. Nie mają tak czułego węchu na półbogów i sam widziałeś, że można je zniszczyć serem - tu lekko się uśmiechnęła, jak na wspomnienie dobrej komedii - Są zupełnie inne... Są mieszankami wielu zwierząt, a czasem nawet ludzi. One same nie zorientują się, że jakiś heros jest w pobliżu. Ktoś je na nas nasyłał.
- Ale kto?
- Tego przecież nie wiem, ale nie wydaje mi się, by mógłby być to ktoś z zewnątrz. To był ktoś, kto wiedział o tym jak przebiega nasza misja. To po prostu MUSIAŁ być ktoś z naszych. Chyba, że szpieg ma na serio dobry kamuflaż.
- Coś jak... Różowa pantera?
Trzepnęła mnie w ramię i zaśmiała się. Przez łzy. Nawet nie zauważyłem kiedy słone kropelki zaczęły kapać jej z policzków. Otarłem jej twarz dłonią i przytuliłem ją do siebie,
- Jesteś idiotą. Rozśmieszać kogoś w takiej chwili.
- Śmiech to najlepszy sposób na rozładowanie napięcia - westchnąłem - Spoko, damy sobie radę. Ten kot nie ma z nami najmniejszych szans. Ja go złapię. Jak byłem chłopcem grałem na komputerze w różową panterę. On nam się nie wywinie.
Nastolatka ponownie się zaśmiała odsuwając się. Wzruszyła ramionami i westchnęła ciężko.
- Dzięki.
- Do usług - wyszczerzyłem się - Musimy tylko powiedzieć Nadii.
- Nie ma sprawy, ale najpierw chodź. Czas na bitwę o sztandar.
Jęknąłem głośno.
- I... Coś ci powiem - podeszła bliżej i uśmiechnęła się - Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Tylko, proszę. Postaraj się tym razem nie sfajczyć obozu.


* * *



- Chcę się zamienić - oznajmiła Nadia patrząc groźnie na Jake'a.

Grupowy domu Hefajstosa, chłopak Victorii i kapitan mojej marnej drużyny w bitwie o sztandar zaśmiał się.
- Dlaczego niby chcesz się zamieniać? Z resztą dostaniecie nowego.
- Doskonale wiesz, baranie, że dopóki nie wiemy czyim synem jest Max, on nie powinien brać w tym udziału.
- Przypominam ci, że jest to bitwa DOMKÓW. A skoro nowy jest w domku Hermesa, to znaczy, że należy do was.
- Nie traktuj go jak psa - warknęła Nadia - Chcę się zamienić.
- Niby na kogo? - żachnął się.
- Daj mi domek Hekate i Hadesa, a ja ci oddam Hestię i Boreasza, proste.
Jake wybuchnął śmiechem.
- Hekate za Hestię jeszcze bym zrozumiał, ale mam ci oddać dzieciaki podziemia w zamian za jakieś wietrzne duszki?
"Co za cham" - pomyślałem mierząc drużynowego nienawistnym spojrzeniem - "Targują się nami jak niewolnikami".
- To czego chcesz za pana podziemi?
Podrapał się po podbródku.
- A może daj mi Nike?
- Przecież wiesz, że jestem tam tylko ja, idioto - mruknęła Victoria patrząc na niego z obrzydzeniem.
Chwila, ale czy to nie jest jej chłopak?
- Dobrze, ale jesteś córką zwycięstwa. To chyba odpowiednia cena za czwórkę Hadesiątek. Z resztą Nadia będzie miała wtedy cały komplet. Zeusa, Posejdona i jeszcze ich. To zdecydowanie odpowiednia cena.
- Nie jesteśmy towarem - burknąłem.
Victoria zacisnęła usta i spojrzała porozumiewawczo na Nadię.
- Ale to tylko jednorazowa zamiana - powiedziała stanowczo.
Osiłek oparł się na swoim mieczu.
- Okej, ale do Nike dorzuć mi jeszcze Apolla.
Teraz Nadia się zaśmiała.
- Upadłeś na głowę. Albo bierzesz Nike i Hestię albo nikogo.
- Wolę Nike i Boreasza.
Nadia zagryzła wargę, a niebo przecięła błyskawica. A mówią żeby nie nadużywać imion boskich.
- Stoi - wyrzuciła z siebie i zniknęła w szeregach swoich wojowników.
Przeszedłem na drugą stronę zdejmując hełm z niebieskim pióropuszem i podając go Victorii.
- Czy wy... - zapytałem biorąc od niej czerwony kask i wędrując wzrokiem do Jake'a.
- Kryzys w związku - odparła wymijając mnie.
No więc tak: zaczynamy bitwę o sztandar. Po ciemku. W lesie. Z pozamienianymi drużynami. Odnalazłem w tłumie pannę Meryguard. (O, ludzie jak to brzmi. Odnalazłem w tłumie pannę Wesoły Strażnik) Chwyciłem ją za ramię.
- Czy to jakaś nowa taktyka?
Zaśmiała się.
- Ty masz tylko wykopać pułapki w koło naszej flagi.
- Niby jak?
- Użyj swojej mocy, bezmózgowcu.
Stanąłem jak wryty w ziemię. Niby jak mam użyć swojej mocy? Udało mi się to tylko raz kiedy zaatakowało mnie dwanaście Nadii. Przełknąłem ślinę. No, to będzie ciekawie.


* * *



Bitwa rozgorzała już na dobre. Biegałem wzdłuż linii lasu ro rusz padając na ziemię i z całej woli wysilając swoje zmysły. Głowa mi już pękała. Na dodatek rozszalał się deszcz. Lodowate krople chłostały mnie po twarzy, gdy tworzyłem kolejne ziemne zapadnie. Koło mnie biegał Max trzymając tarczę i co 5 sekund krzycząc "Stary, ty to masz moc!", "Stary, weź mnie tego naucz!", "Ej, stary, patrz wiewiórka". Nie przydawał się na wiele. Był strasznie niezdarny, co chwila się przewracał i narażał nas na ciosy. Rozglądałem się na wszystkie strony i wtedy go ujrzałem. Sztandar drużyny przeciwnej był w miejscu, w którym najmniej się go można spodziewać. Tuż na skraju lasu, tak blisko nas! Podniosłem się i rozejrzałem na wszystkie strony. Może zdążymy go zabrać? Stanąłem na równe nogi i pognałem przed siebie słysząc za sobą, głośny krzyk Maxa. I wtedy ktoś skoczył mi na plecy. Ciało tak ciężkie, że poczułem się przez chwilę jakby spadła na mnie ciężarówka, ale po głośnym śmiechu rozpoznałem osobnika. Jake trzymał mi nóż przy gardle jakby zapomniał, że nie można się w tej grze zabić, ewentualnie poważnie uszkodzić.

- Słyszałem pogłoski, że przystawiasz się do mojej dziewczyny...
Szepnął, a mimo wszystko usłyszałem go wyraźnie. O czym ten idiota gada?
Chwycił mnie za szaty i podrzucił do góry. Wylądowałem na tyłku słysząc gruchotanie kości. "Jak ten debil złamał mi chociaż palec to przysięgam, że go posiekam". Wstałem prędko zdejmując sygnet i już ściskając w dłoni Xifosa. Spojrzałem uważnie na Jake'a. Ale... On wcale nie wyglądał jak Jake. Jego oczy były całe czarne i biło od niego takim gorącem, że poczułem pot na skórze.
- MAX! - wrzasnąłem licząc, że chłopak mnie usłyszy - ON JEST OPĘTANY!
Cisza. Tylko głuchy śmiech syna Hefajstosa. Uniósł swój miecz i natarł na mnie. Zrobiłem unik w lewo i przeciąłem mu kostkę. Ryknął gniewnie zwracając się w moją stronę.
- ZŁOTY PAN MUSI POWSTAĆ, A TY BĘDZIESZ JEGO PIERWSZĄ OFIARĄ.
- MAAAX!
Przeturlałem się w krzaki, gdy osiłek zwalił mnie z nóg i próbował przeciąć mi głowę na pół. Traciłem nadzieję. Ostatni raz zamachnąłem się na półboga i wtedy usłyszałem głośny, chłopięcy głos:
- είναι καταδικασμένη * !!
Jake spojrzał w tamtym kierunku i wypuścił broń.
- Muuuuuu - powiedział przybierając pozę krowy - Muuuuu.
Max podbiegł do mnie. 
- Nic ci nie jest?
- Nie... Ale... Jak ty... Co...
- Sam nie wiem - odparł patrząc na muczącego Jake'a - Ale nie podoba mi się to.
- Zachowuje się jak krowa.
- ZARAZ WY TEŻ TAK SKOŃCZYCIE! 
Spojrzałem na sztandar. Oblegało go całe stado zielonych nimf. 
- Które z was, gamonie wbiło tę flagę w naszą kochaną Niezapominajkę? Wiecie, że przez was nie żyje, tak?
- Eee... Ale przecież odrodzi się na nowo. To nimfa - powiedziałem niepewnie.
Prychnęły.
- Każdy heros to samo - rzekła wyrywając sztandar - Zabijmy to, niech się męczy i rodzi na nowo... ATAAAAAK!
Nie ma co. Chwyciliśmy opętaną krowę pod ręce i zaczęliśmy zwiewać przed stadem wróżek. Gnaliśmy przed siebie dopóki obaj nie opadliśmy z sił. Zatrzymaliśmy się tuż przed Wielkim Domem ledwo co siadając na stopniach.
- Muuuu - powiedział Jake, a ja zemdlałem.


* * *



Obudziłem się w obozowym szpitalu. Jasna lampa świeciła mi w oczy, a przy moim łóżku siedziała Nadia i Victoria.

- Nie spaliłem obozu? - zapytałem czując suchość w gardle.
- Nie - zaśmiała się blondynka - Ale doprowadziłeś do zrujnowania pokoju pomiędzy nimfami i herosami i zamieniłeś mojego chłopaka w krowę.
- Eee...
- Spokojnie, już po wszystkim. Jake znów chodzi na dwóch nogach. Ale dalej nie rozumiem co się stało? - zapytała Nadia.
- Najwyraźniej różowa pantera zahipnotyzowała Jake'a, którego pokonał Max zamieniając w opętaną krowę, a złe dobre wróżki wściekły się o sztandar, który krowa-jeszcze nie krowa Jake wbił w Niezapominajkę i musieliśmy zabrać krowę-Jake'a od złych wróżek, które nie wiem czy też nie nasłała różowa pantera - wyjaśniłem.
Vic się zaśmiała.
- O dziwo zrozumiałam.
- A ja nie - burknęła córka Aresa.
- Później ci opowiem. Kto wygrał bitwę?
- Jakby ci to powiedzieć... Nimfy - odparła blondynka uśmiechając się. 
- A gdzie Max?
- Śpi - dopowiedziała Nadia jakimś delikatniejszym głosem - Intryguje mnie ten chłopak.
Uniosłem brew.
- No właśnie. On sam w sobie jest zagadką. Jego rodzic go jeszcze nie uznał. Jest okropnym fajtłapą, a mimo to zamienia ludzi w krowy... Czuję, że znaleźliśmy zajęcie na jakiś czas. Przynajmniej dopóki nie ruszymy na kolejną samobójczą misję.
Westchnąłem ciężko i zamknąłem oczy. Ten jeden raz błagałem Morfeusza o sen. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.


* grec. w wolnym tłumaczeniu: "jesteś skazany", "bądź przeklęty" - przyp. aut.



~ ~ ~ 



Natchnęło mnie przez Destiny i to jej dedykuję ten rozdział :) Mam nadzieję, że wam się podoba.

Nie zmuszam do komentarzy, ale skoro już tu dotarliście moglibyście zostawić jakiś ślad.
Pozdrawiam!