niedziela, 29 września 2013

Rozdział 17 - "Bawimy się w berka"

Minął tydzień. Albo dwa. Sam nie wiem, czas upłynął tak szybko, że nie zdążyłem wejść i zejść ze skałki wspinaczkowej, gdy nagle wylądowałem w Bunkrze 9 ze świadomością, że za parę godzin wyślą mnie na ekscytującą, samobójczą misję, od której zależy wiele dość istotnych rzeczy jak na przykład życie całej ludzkości. Pozostaje mi tylko skakać z radości.
Informacja godna zapamiętania: Chodzących stolików nie myje się ajaksem.
Po kilku godzinach biegania za tym ustrojstwem, w końcu udało nam się go udobruchać i namówić do pozostania na swoim miejscu. Nie było to łatwe, bo zdążyliśmy dorobić się kilku zadrapań, strupów i siniaków. Naprawdę, nikomu nie polecam uganiania się po ciemnym lesie za wrednymi meblami.
Nową przepowiednię przeanalizowaliśmy już tyle razy, że coś przewraca mi się w żołądku jak tylko słyszę choćby słowo o jakichś monetach czy złotych ptakach. Niestety nasz psi los składa się dokładnie na to, co zawiera ten zagmatwany wierszyk. A więc witaj w świecie herosów, miejscu gdzie rymowanki decydują o życiu i śmierci!
Victoria i Nadia zaczęły rozpracowywać teorię o tym, że ktoś nas szpieguje. Ta druga stara się odciągnąć tą pierwszą od myśli, że to musi być ktoś z nas, tłumacząc, że przez to tylko popadniemy w paranoję. Cóż, chyba pierwszy raz się w czymś z nią zgadzam. Córka Nike już i tak chodzi przerażona, jakby miała na karku bandę rozwścieczonych cyklopów.
Max odbywał codzienne lekcje korzystania z krowich zdolności na zawołanie. Jak na razie bez skutku. Jest załamany faktem, że jako jedyny nie wie kto jest jego boskim rodzicem, a ostatnio założył worek na głowę, mówiąc, że najprawdopodobniej nie jest też herosem.
Od czasu pojawienia się Minotaura w spódniczce w obozie, Jake punktualnie o 12 porywa gdzieś Vic. Za każdym razem dziewczyna wraca z lekkim uśmiechem, ale momentalnie psuje jej się humor, gdy ktoś wypowie słowo "misja".
Dionizos nie pogodził się jeszcze z faktem, że przeżyłem, co nie omieszkuje okazywać mi przy każdym spotkaniu. Tata i mama odzywali się jeszcze parę razy, ale zawsze, gdy zaczynałem pytać, mówili, że mają ważny telefon.
A ja? Udając, że wszystko jest okej, wykonywałem każde czynności i polecenia jak maszyna. Zniknęła radość, która wykwitła pierwszego dnia powrotu do Obozu. Prysła szansa na spokojne, normalne życie. Prawda uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Straciłem sens życia. Mogłem umrzeć równie dobrze w tamtej chwili. Nie zależało mi. Nie sądziłem jednak, że moje poglądy mogą odmienić się tak prędko.

Pamiętam, jakby to było wczoraj... Bo w sumie było. Powoli przeżuwałem kęs swojej kanapki z masłem orzechowym, niebieskimi oczami szukając w talerzu odrobiny nadziei. Było tłoczno, z resztą jak zawsze, więc naturalnie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Max, tak dla tradycji, oblał Pana D sokiem z pomarańczy. Bóg właśnie prawił mu kazanie o jego niedojrzałości i pluł na wszystkich, którzy znajdowali się w odległości co najmniej dwóch metrów, kiedy drzwi jadalni otworzyły się, a ja poczułem gorąco oblewające mi plecy. Objawiło się najpierw w postaci łagodnych ciarek. Po dłuższej chwili zaczęło grzać mnie w kark, co wydało mi się nieco podejrzane. I wtedy zrozumiałem, że nagle zrobiło się trochę jaśniej. Zaciekawiony, uniosłem błyszczące spojrzenie na Bezimienną, która nie ruszając się, jak skamieniała gapiła się na osobnika, który wszedł do środka. Albo na osobników. Z prędkością błyskawicy obróciłem się na krześle, mrużąc oczy pod wpływem jasnych promieni. Wyszczerzyłem się, patrząc na blask zalewający wejście na obiadówkę. Był taki... Naturalny. Coś wymieszało się z światłem i wyszło przed błyszczącą poświatę, odsłaniając zmęczone, lekko wydoroślałe rysy twarzy i brudną szramę przecinającą policzek. Ciotka Thalia błysnęła w naszą stronę zębami i odgarnęła posklejane włosy z czoła.
- Znaleźliśmy fragment słońca.
Nie wiedząc czemu, wszyscy podskoczyliśmy równo w ławkach i zaczęliśmy wiwatować. To było jak zwiastowanie. Cudowne uczucie, które towarzyszyło za każdym razem, gdy mogło się ujrzeć coś boskiego. (Coś NAPRAWDĘ boskiego. Nie to, że nie doceniam Dionizosa czy coś). Niebiańskie podniecenie ogarnęło wszystkimi zebranymi. Zaczęliśmy się przepychać, by jak najszybciej wyjść na dwór i zobaczyć owe cudo. Otrzymaliśmy mannę z nieba.
Ignorując krzyki wkurzonego dyrektora i Chejrona wypadliśmy na zewnątrz taranując się nawzajem. Zatrzymywaliśmy się zaraz przed promieniejącym obiektem, otaczając go okręgiem i wyciągając szyje z podekscytowania. Kiedy w końcu dostałem się na sam przód, uśmiechnąłem się lekko i odszukałem wzrokiem Vic. Ona również odnalazła moje spojrzenie i uniosła kąciki ust w górę. Przed nami leżała kierownica.
- Spokój, spokój! Uspokójcie się wszyscy! - rozległ się głos Chejrona, kiedy zaczęliśmy mówić i piszczeć wszyscy na raz. - Te krzyki naprawdę nie są konieczne.
Przecisnął się przez tłum i nie kryjąc uśmiechu podszedł do części samochodowej. Po chwili pochylił się i podniósł przedmiot, który momentalnie przybrał czarny kolor, oblewając okolicę ciemnością.
- Za 20 minut spotkamy się w Wielkim Domu - rzekł, a ja wyczułem w jego głosie radość. - Ma przybyć każdy, bez wyjątków. Thalio... - obrócił się w stronę czarnowłosej, trącając mnie przy tym końskim ogonem. - Zbierz, proszę swoją drużynę i chodźcie za mną.

* * *

Razem z Maxem, Nadią i Victorią przyszliśmy na miejsce przed czasem, ale trudno było się dziwić, że zastaliśmy już spory tłum. Wszyscy naokoło gadali o tym, czego możemy się spodziewać. Wreszcie, kiedy z budynku wyskoczyła Thalia z "orszakiem" i zmieszała się z nami, półkoń razem z Panem D w poplamionej szacie wyszli nam na spotkanie. Niedługo zajęło im uciszenie ciekawskich nastolatków. Dyrektor opadł jak gdyby nigdy nic na bujane krzesło i wyszczerzył się do nas.
- Misji nie będzie.
Naraz gwar się podniósł, poczułem jak adrenalina zaczyna krążyć w moich żyłach, więc zacząłem wydzierać się na Dionizosa, wyzywając go od boskich dupków, co jak teraz myślę, nie było chyba stosownie wyszukaną obelgą. No wiecie, facet najpierw stresuje nas i mówi nam, że umrzemy, a teraz to po prostu odwołuje. Tak nie można!
- Spokój! Uspokójcie się! - Chejron tupnął kopytem, a my uciszyliśmy się, rzucając mu mordercze spojrzenia - Dowiedzieliśmy się, że stało się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie możemy narażać herosów na takie niebezpieczeństwo.
- Ale to nie ma sensu! - krzyknęła Nadia, wyrzucając ręce w powietrze - Przecież od wieków półbogowie narażają swoje życie na misjach, często ginąc! Przecież to chyba nie jest żadna wyjątkowa sytuacja!
- Ona ma rację! - poparł ją Max - Musimy zorganizować tę wyprawę! Przecież nie robimy tego dla siebie tylko dla innych! Jesteśmy przygotowani na poświęcenie!
- Czy nie w takiej samej sytuacji znaleźli się moi rodzice?! - wrzasnąłem robiąc krok do przodu, między patrzącymi na nas z uznaniem herosami. - Mieli stawić czoło czemuś większemu, mimo że nie wiedzieli co ich czeka! Zmierzyli się z najgorszymi marami! I ocalili świat... DWA RAZY! Nie możecie nam zabronić pójść na misję!
- Decyzja zapadła, nie możemy nic z tym zrobić - oznajmił centaur, unikając mojego wzroku i zmieniając temat - Mam jednak dobre wieści. Znaleziony fragment słońca, zostanie zawieszony w centrum Obozu.
- A co będzie z resztą?
Spojrzałem ze zdziwieniem i nieukrywaną satysfakcją na Bezimienną.
- Cała ludzkość ma do końca świata żyć bez światła? Przecież prędzej czy później umrą. Już są na skraju wyczerpania. Brakuje im jedzenia, zbiorniki wodne napełniają się bezlitośnie, co prowadzi do powodzi. Nie można tego tak zostawić.
- Bardzo mi przykro - powiedział stanowczo i omiótł nas nieobecnym spojrzeniem. - A teraz proszę obozowiczów z domku Eola i Hestii o pomoc w rozświetlaniu naszego ośrodka.
Machnął niespokojnie ogonem, po czym przedarł się przez tłum i odszedł w towarzystwie półbogów, nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze skargi. Zupełnie jak nie on.

* * *

- Idziemy.
Siedzieliśmy w Bunkrze 9, w którym w ciągu ostatnich dni, spędzaliśmy jak najwięcej czasu, kłócąc się albo zasypiając nad mapami i planami. Tym razem byliśmy tak ożywieni, że nie mogliśmy usiedzieć w miejscu. Przez całe dwa tygodnie byliśmy nastawieni na tę wędrówkę negatywnie, ale nie można tak bawić się uczuciami rozhisteryzowanego nastolatka z nadmierną wręcz huśtawką nastrojów, narażonego na śmierć ze strony zmutowanych starożytnych potworów, który w dodatku jest niezrównoważony emocjonalnie!
- Idziemy - powtórzyła Nadia, któryś raz z kolei, łażąc wzdłuż pomieszczenia.
- Jak chcesz się wymknąć całą bandą z obozu, niezauważona przez harpie, bez żadnych informacji i planu? - spytałem, odrywając czoło od chropowatej ściany.
- Idziemy.
Victoria westchnęła.
- Słuchajcie, może to i nawet lepiej?
- Tobie to pasuje, prawda? - spytałem spokojnie, nie patrząc na nią. - Brak misji, brak zamieszania, brak szpiega.
- Może i by wyszło nam to na dobre.
- Nie no, proszę cię, Vic - Max jęknął i wywrócił oczami - Nie wierzę, że mówi tak córka bogini zwycięstwa. Pomyśl o tych wszystkich ludziach. Bez słońca nie ma dla nich żadnej nadziei.
- Gościu od krów dobrze mówi - Jake kiwnął głową i zmarszczył czoło. - Ale jeśli chcemy się wymknąć, to musimy to zrobić bardzo dyskretnie. Do rana nie mogą się zorientować, że nas nie ma, bo wyruszą za nami.
- Tylko jak ominąć harpie? - jęknąłem, odsuwając krzesło i opadając na nie.
- Zwiewać ile sił w nogach?
- Max, daj spokój, dogonią nas - Victoria ukryła twarz w dłoniach.
Uniosłem brew i uśmiechnąłem się lekko.
- Czyli w to wchodzisz?
- A mam jakieś wyjście? - spojrzała na mnie z wyrzutem. - Jak macie robić z siebie idiotów i to w dodatku rebeliantów, to na pewno nie beze mnie.
Wyszczerzyłem się i puściłem jej oczko.
- W porządku, tylko... Nawet nie wiemy gdzie zacząć - Nadia wciągnęła głośno powietrze, zaciskając frotkę na włosach.
Zagryzłem dolną wargę w zamyśleniu i przejechałem dłonią po karku. Po kilku minutach z błyskiem w oku spojrzałem w stronę znajomych.
- Ale wiemy od kogo możemy to wydusić. I raczej nie będzie ona zbyt oporna.

* * *

- Ona? Nie będzie zbyt oporna?
Staliśmy przed domkiem Zeusa. Ciemność nadal oblewała pola, a zimny wiatr chłostał nam twarze. Jake stał przed drzwiami, z miną jakby miał zaraz zemdleć.
- Daj spokój. To moja ciotka.
Niepewnie podszedłem do drzwi i zapukałem trzy razy. Czekaliśmy w napięciu. Po dłuższej chwili klamka się poruszyła, a ze środka wyjrzała nastoletnia twarz z łagodnymi, kompletnie nie pasującymi jej zmarszczkami. Thalia, zwykle ubrana w ciuchy typu punk, tym razem stała przed nami w niebieskim, puchatym szlafroku i bamboszach. Włosy miała upięte w wysokiego koka, co było do niej tak niepodobne, że przez moment zapomniałem z kim mam do czynienia. Potrząsnąłem głową, starając się nie zastanawiać się nad tym jaki kolor mają jej oczy (no proooszę was, to moja CIOTKA) i uśmiechnąłem się.
- Jest sprawa.
- Wiedziałam, że prędzej czy później przyjdziecie - westchnęła przepuszczając nas w przejściu.
Weszliśmy do przestronnego domku Zeusa, w którym zwykle nie działo się za wiele. Mimo zdjętego zakazu posiadania przez wielką trójcę dzieci, pan niebios pozostał wstrzemięźliwy i jak na razie nie spłodził żadnego nowego herosa. Jak na razie. Usiedliśmy na łóżku, przyglądając się dziwnemu posągowi gromowładnego, stojącemu na środku pokoju. Thalia Grace oparła się o szafkę, na przeciwko nas i zmierzyła nas badawczym spojrzeniem.
- Jeden warunek. Idę z wami.
Uniosłem brwi i uśmiechnąłem się.
- Nie wiesz po co przyszliśmy.
- Aż za dobrze znam twoich niepoczytalnych rodziców, Charlie.
- Zbyt duża grupa zwiastuje niepowodzeniem misji. Już i tak jest nas piątka - pokręciła głową Vic.
- To zostawcie Jake'a. On się na nic nie zda - wzruszyła ramionami i popatrzyła na niego krytycznie.
Przez chwilę mierzyli się nienawistnymi spojrzeniami. W powietrzu dało się wyczuć napięcie i dałbym sobie głowę uciąć, że przez palce Thalii przemknęła się iskra elektryczności.
- Skąd możesz to wiedzieć? - odchrząknąłem, ponownie zwracając na siebie jej uwagę.
- Konsultowałam się z wyrocznią - uśmiechnęła się złośliwie i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Moja ostatnia rozmowa z Rachel skończyła się na tym, że wywróżyła nam tę głupią misję, która ma się nie odbyć - skrzywiłem się.
- No chyba, że na nią pójdziemy - wyszczerzyła się - No proszę. Wiem gdzie zacząć, wiem kogo powinniśmy zabrać i wiem mniej więcej kogo szukać - po jej twarzy przemknął cień uśmiechu. - Nie możemy tego tak zostawić.
- A co poradzisz na harpie? - warknął Jake.
Thalia spojrzała na niego chłodno, a ja znowu poczułem się, jakbym znalazł się w środku burzy.
- Spotkajmy się o północy koło areny. Bądźcie sami, gotowi do drogi i starajcie się nie przyciągnąć za sobą harpii. Resztą zajmę się ja. Przyprowadzę jeszcze jednego pasażera, ale ty - wskazała palcem na syna Hefajstosa - zostajesz w Obozie.

* * *

Było zimno. Wiatr chłostał nasze nieosłonięte twarze, kiedy w zwartym szyku ruszyliśmy ku arenie. W powietrzu dawało się wyczuć coś nadnaturalnego. Dreszcze okrywały moje ciało przy najdrobniejszym ruchu w gęstwinie, obawiając się ataku ze strony morderczych strażniczek obozu. Mrużąc oczy, badałem wzrokiem okolicę wyczekując zbawiennego zarysu budowli. Opuszkami palców musnąłem sygnet, w którym ukryty był miecz ze stygijskiego żelaza tak dawno przeze mnie nie używany. Max trząsł się jak galareta hałasując przy każdym najdrobniejszym ruchu, co sprawiło, że omal 10 razy nie dostałem zawału. W końcu naszym oczom ukazało się ogromne koloseum. Zbliżaliśmy się coraz szybciej, czując na karkach oddechy wyimaginowanych harpii. Tuż przed masywem forum, majaczyły trzy postaci. Z każdym krokiem rysowały się coraz wyraźniej i z każdym krokiem coraz bardziej nie dowierzałem temu widokowi. Owszem. Wśród nich była Thalia (która swoją drogą postarzała się już o dobre dwa lata) oraz... Bezimienna. Dodatkowym balastem okazał się również Jake.
- Co ty tu robisz? - syknęła Nadia, przemieszczając się w jego kierunku jak pantera i przykładając mu ostrze miecza do gardła. - Miało cię tu nie być.
Spojrzał na nią wymownie i skrzywił się.
- Natychmiast wracaj - podjęła ponownie szatynka, rozglądając się naokoło.
- Nie bierzemy cię ze sobą - szepnęła ostro Thalia, co jak sądzę miało skończyć wszelkie dyskusje.
- To w takim razie ja zabiorę się z wami - odparował, w moim mniemaniu ciut za głośno, opierając się na włóczni.
- Trudno. W takim razie albo zginiesz jako przynęta na harpie, albo to ja cię rozszarpię - wzruszyła ramionami i zwróciła się do nas z błyskiem w oczach.
Zamaszystym gestem wskazała na rozrastający się za areną olbrzymi las. Teren drzewiasty mógł mieć na oko kilkadziesiąt kilometrów i zdecydowanie był rajem dla zamieszkujących te obszary potworów. 
- Oto i nasza droga ucieczki - zakomenderowała tonem, który nie znosi sprzeciwu. - Zaraz za gęstwiną rozciąga się zatoka, harpie nie pobiegną za nami tak daleko, zdołamy uciec, jeśli tylko wskoczymy do zacumowanej tam łodzi.
Uniosłem brwi.
- Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak rozgałęziony jest ten las? Ile istot tylko czyha tam na naszą śmierć? Jak chcesz dotrzeć do zatoki bez obrażeń?
- Jesteś herosem czy nie?
- To nie zawsze załatwia sprawę - warknąłem.
- Znam życie - odparła i zacisnęła zęby, nadając swojej twarzy przywódczego wyrazu - Byłam zamieniona w sosnę...
- Cicho, słyszycie?
Pytanie Victorii zawisło w powietrzu. Nienaturalna cisza, która zapanowała w okolicy, zmroziła mi krew w żyłach. Wyraźnie słyszałem zlewające się ze sobą odgłosy bicia naszych serc. Tętniąca w uszach krew spowolniła wszystkie następne wydarzenia.
Sześć. Lub siedem. Prawdopodobnie trzynaście. Wyłoniły się znikąd. Podobne do wielkich ptaków z ludzkimi twarzami. Z ogromnymi szponami. Z piórami. Zaatakowały. Skoczyły z drzew i wyfrunęły z krzaków. Rzuciły się prosto na nasze twarze i zanim zdążyłem zrobić unik, ujrzałem pazury tuż przed swoimi oczami. Padłem na ziemię, czując pulsującą ranę na policzku. Zdjąłem pierścień z palca, który po chwili zamienił się w broń. Uklęknąłem i wyciągnąłem ostrze przed siebie. Dźgnąłem jednego kurczaka w brzuch i zamachnąłem się na drugiego, ale ich było za dużo. Któraś harpia usiadła mi na ramieniu, boleśnie zatapiając w nim szpony. Czarne plamki przysłoniły mi oczy i odczułem gwałtowne szarpanie w kostkę. Padłem twarzą na ziemię. Ktoś mnie ciągnął i raczej nie byli to moi przyjaciele. Miałem wrażenie, że ubył mi kawałek mięsa, kiedy usłyszałem znajomy głos: CHARLES!
Uchyliłem powieki i ujrzałem walczących ze wszystkich sił herosów. Każdy z nich miał coś w sobie, nawet nienawiść do Jake'a ustąpiła na chwilę. Ale wszyscy jakoś dziwnie się oddalali. I wtedy zrozumiałem. Wbiłem z całej siły paznokcie w ziemię, starając się spowolnić harpię. Miecz zaczepił mi się o rękaw bluzy, więc bez problemu chwyciłem go i gwałtownie obróciłem, przecinając stworzenie na pół. Byłem wstrząśnięty mocą tego żelastwa, ale otrzeźwił mnie potworny pył powoli zasypujący moje spodnie. Ostatkiem sił, zerwałem się na (cholernie bolące) nogi i pognałem ku przyjaciołom. Widząc mnie ruszyli pędem w kierunku lasu. Dogoniłem ich po dłuższej chwili. Wpadliśmy w zarośla, nie myśląc dokąd poniosą nas nogi. Z lekka oszołomione potwory wracały już do siebie i wznawiały pościg za nami. Pędziłem jak opętany, potykając się o korzenie. Gałęzie szastały mnie po poharatanej buzi, a przeraźliwe skrzeczenie, upewniało mnie w przekonaniu, że tej nocy zginę. Coś ryknęło po naszej prawej - nie miałem najmniejszej ochoty sprawdzać co, więc odpychając się od drzewnej kory potruchtałem dalej. Siły mnie opuszczały. Słabłem, a głosy śmierci były coraz bliższe, ponadto krew płynąca z twarzy zaczęła powoli dawać się we znaki. Zakręciło mi się w głowie. Ujrzałem nad sobą kolejne kolorowe piórka i poczułem ostry ból w krzyżu. Padłem na kolana. Żałośnie czołgając się, przesuwałem się do przodu. Nie chciałem tak umrzeć. Jak przez mgłę dojrzałem oblepioną szarym pyłem dłoń. Chwyciłem ją i podniosłem się przerzucając ramię na bark Victorii. Mocniej ścisnąłem miecz i znowu podjąłem próbę biegu. Skomląc, wiedząc jak okropny czeka nas los, chciałem jak najdłużej walczyć. Do ostatniej kropli krwi. Wyjąłem zza paska blondynki jeden sztylet, stanąłem, odwróciłem się i zmierzyłem zabójczym spojrzeniem ciemną przestrzeń. Nastolatka pociągnęła mnie za łokieć, wrzeszcząc coś przerażona, ale nie ruszyłem się z miejsca. Dojrzałem pierwszą, kiedy wychyliła się zza korony, Wycelowałem i czując palącą mnie wściekłość, rzuciłem ostrze prosto w harpię. Nie zdążyła nawet zaskrzeczeć, kiedy mały nóż wbił się w jej serce. Niestety za nią nadeszły kolejne. Otoczyła nas gromada wygłodniałych potworów. Nie wiedziałem czy kierują mną okropna chęć ocalenia siebie, czy może raczej zemsta, ale rzuciłem się prosto na nie.
Ciąłem i kląłem, obracałem się i robiłem uniki. Nie czułem bólu zadawanych ciosów. Nie wiedziałem o rozszarpanej ranie na łokciu. Nie widziałem wygryzionego fragmentu skóry na łydce Vic. To wszystko miało dopiero nadejść. Teraz widziałem tylko wirujący stos pierza i lśniącego na srebrzysto pyłu. Obudziło się we mnie coś złego i mrocznego. Jakaś część mnie, której nie znałem i nigdy nie chciałem znać. Zadałem ostatni cios i pognałem za całą naszą paczką. Biegłem ramię w ramię z córką bogini zwycięstwa. Nie wiedziałem czy to właśnie dzięki niej wyszedłem z tego cało, ale w tej chwili pod wpływem emocji z chęcią rzucił bym się jej na szyję. I wtedy po raz kolejny moje emocje przeszły z poziomu "normalny" na "skrajnie wytrzymały". Ktoś wrzasnął. Wybiegłem już na plażę i dostrzegłem łódź przycumowaną na brzegu, kiedy unieruchomił mnie ten mrożący krew w żyłach krzyk. Obróciłem głowę, wolno jak na filmach. Moje oczy powiększyły się do rozmiarów delicji. Krew. Żyjące ciało. Heros walczący o życie. Szpony otaczające jego kostki. Dwa stwory, ciągnące go w głąb lasu. Dłonie kurczowo wbite w piach. Kolejny wrzask. Jake szukający broni. Wołający o pomoc i starannie wydobywający miecz zza pasa. Łzy. Moje łzy.
Zorientowałem się, że płaczę, kiedy ujrzałem go usilnie próbującego podnieść się choćby na kolana. Czułem jego ból. A może mój własny? W głębi, wiedziałem, że sobie poradzi. Chciałem się rzucić w pogoń. Chciałem go ratować. Ale otrzeźwił mnie przywódczy głos i wizja Rachel. Wyrocznia się nie myli. Poczułem drżącą dłoń Victorii na ramieniu. Zacisnąłem zęby i z bólem odwróciłem się w stronę łódki. Nie chcąc przeżywać tego od nowa, ściskając rękę blondynki biegiem ruszyłem w stronę zatoki.

~ ~ ~

Z góry przepraszam za wszystkie błędy, ale piszę to o w pół do drugiej pod nagłym przypływem dziwnej weny. Ten rozdział jest zdecydowanie nietypowy i szczerze mówiąc sama jestem przerażona tym, co tu wymyśliłam i... że to jest takie długie, ale... No po prostu jest. Jeśli wam się spodoba zostawcie komentarz czy coś... Albo nie, jak tam chcecie xD
Dedykacja dla Cup, bo to ona męczyła mnie bym coś w końcu napisała i dzięki niej doznałam olśnienia.
Tak więc... Obiecuję z tego miejsca, że kolejne rozdziały wrócą do normy ^^ Misja i takie tam. No. Nie wiem co jeszcze pisać więc pozdrawiam gorąco!
Kocham!
Kath .

niedziela, 18 sierpnia 2013

One Shot - warto przeczytać :3

Wzięło mnie na "jednostrzałowce" ^^ Zainspirowałam się (o bogowie, jak to dawno temu było o_O) tym oto fanfickiem : KLIK : i postanowiłam spróbować czegoś podobnego :) Pewnie nie wyjdzie tak dobrze jak oryginał, ale przynajmniej wyjaśni parę nurtujących was spraw... Enjoy! ^^

- Czy zastanawialiście się kiedyś jak wygląda pisanie rozdziałów? Myślicie, że wystarczy, że otworzymy stronę i od razu zaczynamy pisać? Mimo zawrotnego tempa i milionów pomysłów niekiedy zdarzają się cięższe problemy. A o tym opowie wam ta miniaturka. 

~ ~ * ~ ~ 

- Obiecuję, że przy mnie nic złego ci się nie stanie - powiedziałem pewnie, zaciskając powieki i mając nadzieję, że to tylko zły sen.
- Obiecujesz?
- Obiecuję - wyszeptałem. 
Dzieliły nas milimetry. Czułem na ciele gęsią skórkę i wtedy...
- STOP, STOP, STOP! - usłyszałem krzyk dochodzący z krzaków po naszej lewej.
- CO ZNOWU?! - wrzasnąłem kierując swoje spojrzenie na niską blondynkę w dziennikarskim kapeluszu.
- Coś mi tu nie pasuje.
- Tobie wiecznie coś nie pasuje - prychnęła Victoria odrzucając włosy do tyłu.
- Nie, nie, nie... Musimy to zmienić. ŻADNEGO całowania się w szesnastym rozdziale.
Przechyliłem głowę w prawo i jęknąłem cicho.
- Serio? Znowu przerwiesz słodką chwilę przestając na jakimś głupim przytuleniu? Nie tego chcą czytelnicy - bąknąłem.
- Nie zawsze mogę dawać czytelnikom to, czego chcą. Im dłużej będą na tą scenkę czekać, tym lepiej.
- Naprawdę musisz ich aż tak dręczyć? Nie za wiele już wycierpieli patrząc jak w kółko zmieniasz wątek i przepowiednię? Oni i tak wiedzą, że to się w końcu kiedyś stanie - odparła Vic wpijając w autorkę swoje przenikliwe spojrzenie.
- Nie patrz się tak na mnie! To ja wymyśliłam ci ten wzrok, nie używaj go przeciw mnie, bo w kolejnym rozdziale rzucę na ciebie stado chimer - zagroziła biorąc notes i skreślając kolejną linijkę wpisu.
- To co tym razem? Rozpłacze mi się w koszulę? - spytałem kręcąc głową.
- O, to jest dobre! - wyszczerzyła się zapisując to co powiedziałem.
- Jesteś okrutna - zaśmiałem się - A co dalej? Zrobisz tak, żeby to jednak Nadia była moją dziewczyną, a związek mój i Vic pozostanie ee... Niezwiązany?
- Przeszłoby, ale to jest zbyt oczywiste, Charlie. Może po drodze wyczaruję ci jakąś panienkę z podziemi czy coś. Nie wiem, na razie nad tym nie myślę.
- Ty nigdy nad niczym nie myślisz. Nie wiesz nawet, co do końca będzie działo się w naszej opowieści - wtrąciła Victoria - Zaplanowałaś tylko to zakończenie, w którym...
- ĆŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚ.... Usłyszą cię! - krzyknęła niebieskooka autorka patrząc na nią wściekle.
- Kto? - zapytałem rozglądając się.
- Czytelnicy! - jęknęła podirytowana - Matko, jak wy mało rozumiecie. Nie możemy im zdradzić, co będzie się działo dalej, bo po prostu przestaną czytać historię.
- To po co piszesz wszystko tak jasno?
- Charles, im się tylko zdaje, że wiedzą co będzie dalej - uśmiechnęła się sprytnie - Tak naprawdę mam zamiar obrócić wasze życie do góry nogami, o nic się nie bój.
- Pocieszająca myśl.
- Och, zamknij się już. Lepiej wracajcie do obozu. Ja muszę sobie wszystko poukładać, a kiedy znowu zacznę pisać to was zawołam, proste.
- Dobra, tylko nie próbuj znowu wtykać nam jakichś poprzebieranych potworów. Pamiętaj, że co za dużo to niezdrowo.
- Powiedziała mądrala lecąca na dwóch chłopaków na raz.
- Ej! Ja na nikogo nie lecę. Charles to tylko mój przyjaciel!
- Tak ci się zdaje - autorka uśmiechnęła się przebiegle.
- Nie ogarniam tego, co dzieje się w twojej głowie - bąknęła - Nie dość, że tyle mieszasz tutaj, to jeszcze prowadzisz cztery inne blogi.
- Trzy. Fremione się skończyło.
- Nie rozumiem cię w ogóle.
Zapadła chwilowa cisza, w której autorka przyglądała nam się uważnie, z tym swoim tajemniczym błyskiem w oczach, jakby umiała przejrzeć nasze myśli.
- To może zrobimy tak, że zamiast na głazie, będziecie siedzieć na drzewie?
- Pogięło cię? - spytałem - Nie umiem się wspinać.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i nabazgrała coś w notatniku.
- Już umiesz.
Skrzywiłem się.
- No dobra i co dalej, nikt nas nie będzie szukał?
- Skoro tak bardzo ci na tym zależy...
Ponownie pochyliła się nad zeszytem, a tuż obok nas zmaterializował się Jake.
- Nie, to ja już wolę włazić na drzewa.
- Nie przesadzaj, możemy wkręcić tu jakąś scenę bójki - wyszczerzyła się.
- Tak, a na zakończenie niech się przytulą i pogodzą - wykrzyknęła Victoria uśmiechając się.
- Od razu zróbcie z nas gejów - bąknął Jake.
- Niegłupi pomysł, ale trochę nie w moim stylu - zamyśliła się autorka zagryzając ołówek.
- Nie no, proszę was - jęknąłem wstając i podchodząc do chłopaka - My wcale do siebie nie pasujemy!
- Można naciągnąć trochę wyobraźnię... - zachichotała Vic.
- Nie, Charlie ma rację, to nie wyjdzie - westchnęła blondynka siadając na jakimś pieńku - Weno, gdzie jesteś?!
- Ktoś mnie wołał? - przed nami nagle pojawiła się bezimienna.
Wytrzeszczyłem oczy spoglądając na nią podejrzliwie.
- Ej, a ja też tak mogę? Cheeseburgerze, gdzie jesteś?! Ała! - nie wiadomo skąd na głowę zleciała mi gazeta.
- Bądź grzeczny, Charlie - powiedziała autorka zakładając ołówek za ucho, pod dziennikarski kapelusz - Witaj Me... eee... Bezimienno - odchrząknęła - Dobrze, że jesteś.
- Doskonale o tym wiem - uśmiechnęła się.
Moment... Uśmiechnęła się?!
- Co w ciebie wstąpiło? - spytałem.
- Nie wszyscy tak jak ty mają wrodzoną głupotę. Ja naprawdę jestem miła. To właśnie za dobre aktorstwo ceni mnie autorka.
Blondynka pokiwała twierdząco głową.
- Pomóż mi, proszę!
- Na czym stoimy?
- Właśnie planujemy gejowski paring Jake'a i Charlesa.
- Zamknij się, Vic.
- Nie, to serio bardzo kreatywne - wyszczerzyła się.
- Błagam was, skupmy się! Albo wrócę do torturowania was niezdrowym obozowym jedzeniem i ciągłymi atakami potworów!
- To może niech Charlesa zje jakaś wodny tryton czy coś - odparła moja mroczna siostra.
- Bardzo zabawne - powiedziała autorka - Tylko, że jego nawet trytony nie będą chciały zjeść.
- Halo, ja tu jestem!
- To nie problem, zawsze mogę cię odesłać z powrotem do lochów w Hogwarcie. Stamtąd przynajmniej nie uciekniesz.I słyszałam, że Snape cię polubił...
- Ten nietoperz chciał zaprosić mnie na randkę. Nie zrobisz mi tego.
Niebieskooka uśmiechnęła się.
- Dobrze wiesz, że zrobię.
- Wróćmy może do rozdziału, co? Na razie napisałaś, że się tulimy, co dalej? - spytała Vic.
- Tulisz się z moją dziewczyną? - zapytał groźnie Jake patrząc na mnie - Ja cię zaraz utulę!
- SPOKÓJ! - wrzasnęła autorka łapiąc za ołówek i prędko skreślając coś w notesie.
Zanim Jake zdążył się choćby poruszyć, wyparował.
- Koniec z gejowskimi paringami, jeśli to ma prowadzić do takich sytuacji - burknęła autorka pocierając sobie skroń palcami.
- Dobra, to co... Jedziemy dalej? - zaproponowałem siadając ponownie na głazie koło Victorii.
Spojrzałem na autorkę, ale ta tylko ziewnęła przeciągle.
- Nie chce mi się.
Wytrzeszczyłem oczy.
- Co proszę? Najpierw to zamieszanie, a teraz?
- No po prostu mi się nie chce. Chyba pójdę sprawdzić Facebooka.
- Zostawisz nas teraz w takim położeniu?
- Nie... Ale... Chyba... - i padła na ziemię.
- O NIE! - wrzasnąłem i już miałem do niej biec, kiedy Vic złapała mnie za ramię.
- Przestań, zaraz wróci. Najwyraźniej znowu porwał ją cały ten leń.
- Co to za typek? - spytałem nie do końca rozumiejąc.
- Gościu nie ma co robić, tylko odrywa kreatywne osoby od tworzenia. Znalazł se taką pracę i teraz dręczy nastolatków - westchnęła Bezimienna.
- Mam nadzieję, że to nie żaden pedofil - burknąłem wpatrując się w drżące ciało autorki - Jesteście pewne, że ona żyje?
- Wróci maximum za 2 dni.
- Co?! A co z naszą historią?
- Nic z nią nie będzie, po prostu... Posiedzimy tu trochę albo odnajdziemy samodzielnie drogę do obozu. Choć... Nie próbowałabym. Nie wiadomo jakie ona potwory schowała w tym lesie.
- Popatrzcie, zaczyna się ruszać - przerwała nam Victoria idąc w kierunku "zwłok" - Chyba wraca do niej chęć pisania. Szybko jak na nią.
Blondynka podniosła się z ziemi, chwytając się za głowę.
- To... Na czym stoimy? - zapytała sennym głosem otrzepując białą bluzkę.
- Sama już nie wiem - odparła Tori zaglądając do notesu - Charles pociesza mnie tym banalnym tekstem.
- Tsa... Trzeba by to zmienić. 
- Mam pomysł. Może niech oboje zaczną snuć domysły w kwestii szpiega? - podsunęła bezimienna, krążąc wokół nas.
- Twierdzisz, że jak wyjawimy czytelnikom, że szpieg to ktoś z obozu, to będą chcieli czytać dalej?
- CHARLES! - krzyknęła autorka - ILE RAZY MAM CI POWTARZAĆ, ŻEBYŚ NIE GADAŁ O TAKICH SPRAWACH NA GŁOS?!
- Myślisz, że naprawdę ktoś nas słyszy?
- Dobrze, a więc w nagrodę zamiast pocałunku i tulenia, wpadnie na was stado wściekłych małp.
Znikąd na głowę wskoczyła mi kapucynka wrzeszcząc przeraźliwie.
- Pogięło cię?!
- Dodatkowo możemy zatrudnić klaunów. Wiemy, że podświadomie boisz się klaunów.
- Nie boję się klaunów!
- Już się boisz. A no i jeszcze odnoszę wrażenie, że bardzo tęsknisz za Dionizosem. Co powiesz na dyrektora obozu w samych slipkach?
Krzyknąłem widząc to wszystko i zacisnąłem powieki, krzywiąc się. Pomyślałem, że autorka o zdrowych zmysłach nie napisałaby czegoś takiego, ale naraz doszedł mnie jej śmiech. O, nie. Głupawka.
- Daj spokój - jęknąłem, uchylając się przed atakującymi mnie małpami. - Nie możemy zabrać się do tego na poważnie?
- Twierdzisz, że jestem niepoważna?
- Twierdzę, że nie starasz się za bardzo, by coś z tego wyszło.
- Czyli posądzasz mnie o złą pracę?
- Nie, ja...
- Twierdzisz, że jestem złą pisarką?!
- Nie, ja na serio...
- Dosyć! - krzyknęła pisząc coś w zeszycie i cisnęła kapeluszem o ziemię.
W jednej chwili poczułem łaskotanie w brzuchu i obraz się rozmył. Oderwałem stopy od ziemi. Pochłonęła mnie czarna dziura. Po pewnym czasie miałem już grunt pod nogami. Rozejrzałem się chwytając się stalowych krat. Byłem w celi. 
- Tylko nie to - wyszeptałem.
Jak na zawołanie ukazał się przede mną wysoki mężczyzna, w tłustych, czarnych włosach.
- Charlie - wymruczał, uśmiechając się uwodzicielsko, a ja... Zemdlałem.

~ ~ * ~ ~

Hahaha, jest to wynikiem po części głupawki, po części weny, której nie mogłam zidentyfikować, ale mam nadzieję, że ujdzie >.< Wybaczcie za błędy, ale nie miałam jakoś chęci tego poprawiać po raz enty, bo nie jest to częścią książki. Pozdrawiam i liczę na komentarze ;>

sobota, 27 lipca 2013

Rozdział 16 - "Przerywamy naradę wojenną z okazji byka w różowej spódniczce"

Nie mam pojęcia czy to pech mnie prześladuje, czy może raczej na pewno dręczą mnie bogowie, ale zawsze gdy o coś ich proszę oni muszą zrobić mi na złość.

Stałem w przestronnej komnacie ociekając wodą. Dookoła mnie nie było żywej duszy. Z jakiegoś powodu czułem, że nie powinienem być sam w tym miejscu. Rozejrzałem się powoli po sali. Ściany zbudowane były z czarnego kamienia, podobnie jak posadzka. Wszędzie było ciemno i cicho jak makiem zasiał. Tylko krople wody spływające po moim przemarzniętym ciele i spadające na podłogę, dawały znak, że czas nie stanął. Byłem pod ziemią. Czułem to w kościach. Postanowiłem zbadać otoczenie. Zrobiłem ostrożny krok do przodu. Potem następny... I jeszcze jeden. A gdy w końcu opuszkami palców dotknąłem płaskiej powierzchni ścian, nagle w komnacie rozbłysło rażące światło. Miałem wrażenie, że się palę, poczułem krople potu tańczące na karku. Po chwili wybuch ognia zamienił się w lekki i ciepły wiatr. Uchyliłem powoli powieki i stwierdziłem dwa fakty. Pierwszy, że nagle kompletnie wyschłem i drugi, że ściany się świecą. W kilkunastu rzędach, jeden koło drugiego wyryte były przeróżne obrazki. Niektóre z nich stapiały się z kolorem kamieni, ale większość błyszczała żarzącym światłem. Wśród zgaszonych symboli rozpoznałem krowę, gołębia i mysz. Najjaśniej migotała niedźwiedzica i mak. Podrapałem się po głowie i nagle poczułem, że znam odpowiedź na niezadane pytanie. Domyślałem się co to wszystko znaczy, czułem się podekscytowany, ale jednocześnie przerażony i strasznie bezradny. I wtedy usłyszałem głos.
- Charlie!
Rozejrzałem się gorączkowo, czując wstępującą we mnie tymczasową ulgę. Męski głos był kluczem całej zagadki i tego dlaczego znalazłem się w pokoju pełnym dziwnych rysunków. Chciałem znaleźć źródło tego dźwięku, ale wydobywał się on ze wszystkich stron, tak, że po chwili poczułem, że odpływam. Miałem wrażenie, że ktoś wwierca mi tysiące śrub w głowę, a potem wali nią o kafelki. Opadłem na kolana i poczułem na nogach coś mokrego. Woda zalewała pomieszczenie z ogromną prędkością. Po chwili miałem ją już na wysokości ramion. Wrzasnąłem. Zza ścian wydobył się ogłuszający śmiech. Coś chwyciło mnie za nogi i wciągnęło pod wodę. Szamotałem się długo. Oślizgłe macki oplatały mnie całego. Poczułem jak odnóże zaciska mi się wokół szyi, brzucha, rąk i nóg. Nie mogłem wydostać się na powierzchnię. Nie mogłem oddychać. Zaczęło mi piszczeć w uszach. Woda napierała na mnie z coraz większym impetem. Macki waliły mną o ściany i o dno. Zobaczyłem czarne plamki przed oczami. Ciemność zalała mój umysł.
- ZGINIESZ Z RĄK WŁASNEGO OJCA...
Usłyszałem jeszcze i zachłysnąłem się wodą.

Obudziłem się, przeraźliwie głośno wciągając powietrze do płuc. Obozowy szpital był chyba najgorszym miejscem na tych koloniach. Wokół roiło się od jęczących herosów, poubieranych w ciuchy, w których zostali poranieni. Pachniało tam ziołami i sianem (dla opiekujących się swoimi półbogami satyrów). Dźwignąłem się na nogi i przeciągnąłem. Jak powiedziała lekarka "Przeżyjesz noc, wyzdrowiejesz". No i proszę, są efekty. Obejrzałem dokładnie swoją podartą koszulę i spodnie, które miałem pod zbroją i stwierdziłem, że nie nadają się już do niczego innego jak do wycierania podłóg. Pokręciłem głową i ubrałem buty. Wypiłem jeszcze jakiś obrzydliwy soczek, który jedna nimfa zostawiła na moim stoliku i opuściłem budynek. Wlokłem się powoli, noga za nogą wsłuchując się w skrzypienie trawy pod moimi trampkami. No cóż, roślina bez słońca jest jak my bez... słońca. Tylko, że my nie umrzemy.
"Chyba ten soczek miał jakieś skutki uboczne" - pomyślałem zbliżając się wolno do domku z trupią czaszką wygrawerowaną na płocie. Pewnie nacisnąłem klamkę i wsunąłem się do środka. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Bliźniaków jak zwykle nie było, a mroczna siostrzyczka siedziała na swoim łóżku, trzymając tablet i (jak się domyśliłem po odgłosach) grając w Pou. Nawet nie obrzucając mnie spojrzeniem powiedziała na powitanie:
- Śmierdzisz skunksem.
- Ciebie też fajnie widzieć - burknąłem sięgając do torby z ciuchami, których powinno już tam dawno nie być i wyjmując koszulę w niebieską kratę - Idę pod prysznic, proszę nie zakłócać spokoju mistrza przez minimum 40 minut.
Wpełzłem do łazienki i rzuciłem świeże ciuchy na umywalkę. Usłyszałem głośny brzdęk i melodyjkę Nokia Tune. Uniosłem pytająco brew i schyliłem się.
- Bomba! A więc tutaj podziewała się moja komórka? - syknąłem sięgając po sprzęt - Ten, kto usunął mi piosenki z telefonu gorzko za to zapłaci.
Umyłem się porządnie czując nieopisaną ulgę. Wysuszyłem włosy szczerząc się przy tym do lustra jak idiota i udając Marylin Monroe. Tak, w tym napoju definitywnie musiało coś być. Powróciłem do pokoju jak gdyby nigdy nic i walnąłem się na kołdrę. Jak dobrze było leżeć w swoim własnym, nieszpitalnym posłaniu. Zatopiłem się w poduszce i wyjąłem z szafki laptopa. Prędko wpisałem hasło (paniolearytosłodziaszek - nie pytajcie, to sprawka mojej siostry) i zalogowałem się na facebooka. Kolejne zaproszenie do koła fanatyków ogórków. Nie rozumiem, po co ktoś tworzy takie głupie stowarzyszenia. Ktoś prosi o zagranie w Monster World... Wiadomość. Victoria. (swoją drogą - skąd ja ją mam w znajomych?)

Dasz radę w 20 minut dowlec się do zbrojowni czy znowu będziesz się kąpać przez pół dnia? 
wyświetlono 13:04

Tak, no pewnie, że się lepiej czuję, właśnie wróciłem ze szpitala, nie musisz się martwić, dzięki :D
wyświetlono 13:04

To dasz radę czy nie?
wyświetlono 13:05

<Charles pisze... Charles pisze... Charles pisze...>

To pilne, proszę cię.
wyświetlono 13:10

<Charles pisze... Charles pisze... Charles pisze...>

Wiesz co, wielkie dzięki. Myślałam, że chociaż ty potraktujesz mnie poważnie :( Pa.
wyświetlono 13:23

Jesteś jeszcze? Chyba bliźniacy mają kota, bo coś czarnego właśnie zaatakowało mi klawiaturę. Już idę do zbrojowni, do zobaczenia.


Pospiesznie zamknąłem laptopa i rzuciłem go na łóżko. Dla bezpieczeństwa przykryłem go jeszcze kołdrą i poduszką, po czym wyleciałem z domku Hadesa. Od razu na twarzy poczułem chłodne powietrze i czerń zalała mi oczy. Przez chwilę poczułem się jakbym tonął, co od razu przypomniało mi mój sen. "Zginiesz z rąk własnego ojca" - tak, ta myśl wcale nie poprawiała mi nastroju. Poczułem wibracje na nogach i otworzyłem oczy. Miałem nadzieję, że gdy tylko uniosę powieki ujrzę światło górującego słońca, dosłyszę śmiech obozowiczów kąpiących się w jeziorze i będę mógł napawać się tym wspaniałym widokiem do końca wakacji. Jednak w tamtej właśnie chwili dalej unurzany w paskudnej ciemności, brnąłem dzielnie przez zniszczone rośliny wsłuchując się w martwą, ponurą ciszę zagracającą każdy zakątek obozu herosów. A wibracje wciąż nie ustawały. Wsunąłem dłoń w prawą kieszeń spodni i palcami wyjąłem drżący telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się coś dziwnego. Coś, czego nie spodziewałem się ujrzeć. Coś, co napawało mnie radością, wspomnieniami i niezmierną tęsknotą. Coś, co jednocześnie wzbudzało we mnie złość, żal i miłość. Coś, co nie pokazywało się od momentu mojego przybycia w to miejsce. MAMA.

Trzęsącą się dłonią niepewnie nacisnąłem zieloną słuchawkę i przyłożyłem telefon do ucha.
- Halo?
- Charles? Matko święta, co za szczęście! Wiesz ile czasu próbowałam się do ciebie dodzwonić? Pierwszego dnia pomyślałam, że może cieszysz się obozem. Drugiego tłumaczyłam sobie, że tak wciągnęły cię zajęcia, że nie masz na nic czasu. Potem zaczęłam się martwić, że może jednak jesteś na nas obrażony za to, że ci nie powiedzieliśmy - tu głos jej zadrżał, a ja wyczułem jak z trudem przełyka łzy - Później przyszedł Chejron, a jak powiedział, że idziesz na misję, to oczywiste, że nie mogłam dzwonić bo... Potwory wyczuwają nowoczesną technologię u herosów. To jest dla nich jak GPS "tu twoje śniadanie". Ale nikt nie powiadomił nas czy żyjesz... Czy już jesteś... Czy wróciłeś... Musiałam zaryzykować - pociągnęła nosem i cicho załkała - Tak za tobą tęsknimy... Ale, nieważne. Jak u ciebie, syneczku?
Poczułem ogromną gulę w gardle. Tyle razy wyobrażałem sobie, jak rozmawiam z rodzicami. Jak najpierw złoszczę się na nich, później opowiadam jak mi źle bez ich wsparcia, bez tego, że nie raczą nawet wysłać maila, kiedy ja walczę na śmierć i życie z jakimiś niebieskimi glutami, ale... Nigdy nie myślałem, że będę miał ochotę się przy tym rozpłakać i powiedzieć, że chcę do domu. Niestety, wiedziałem, że nie mogę tego zrobić.
- Wszystko gra, mamo - powiedziałem najmniej drżącym głosem na jaki było mnie stać i z trudem zdusiłem w sobie słowa rozpaczy - Ja też strasznie tęsknię, ale podoba mi się tu. Wróciłem z pierwszej udanej misji i nie zginąłem, także chyba nie jestem taki okropny jak mi się wydaje - zaśmiałem się.
- Masz w sobie nasze geny, słońce.
- Bardzo skromnie, mamo.
Usłyszałem jej perlisty śmiech i odetchnąłem z ulgą.
- Czyli... Jesteś już w obozie i spokojnie mogę dzwonić, kiedy chcę, bez obaw, że zjedzą cię przeze mnie jakieś mityczne stwory?
- Pewnie. Dzwoń kiedy chcesz - usłyszałem jak się uśmiechnęła.
- Cieszę się, że u ciebie wszystko gra. A... Masz już tam jakąś dziewczynę?
- Mamo...
- No co? Przecież jesteś synem Hadesa, każdy z was ma w sobie ten tajemniczy urok...
- Mamo!
- A już na pewno lecą na ciebie wszystkie Afrodytki, zgadza się?
- MAMO!!!
- Okej, dobra... Już nie będę.
- Dziewczyna się nie znalazła - burknąłem - Ale ktoś inny tak.
- Nie mów, że jesteś gejem.
- MAMO, NIE! Ja mówię o Pani O'Leary! Jeny, jak ty wszystko umiesz zepsuć!
- Tak, ja też cię kocham - zawahała się jakby miała powiedzieć coś jeszcze, po czym dodała - Dam ci teraz tatę, dobrze?
- Jasne. Dzięki, że zadzwoniłaś, przydało się.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też.
Szuranie krzesła. 10 kroków z salonu do przedpokoju. Charakterystyczne pukanie do drzwi. Głos ojca. Wszystko tak bliskie, a tak dalekie. Chciałbym być w domu. Odkładany laptop na stół. Milczące, pytające spojrzenie, które wyczuwam nawet z tej odległości. Wielki, szczery uśmiech, którego mnie nauczył. Chciałbym być w domu. A za ścianą, z dala od tego euforycznego nastroju, pusty pokój. Z pustym łóżkiem. Z ogromnym plakatem ukochanej drużyny wyścigów greckich rydwanów - The SkyShoots Nevada. Chciałbym być w domu.
- Słucham? - pełen napięcia głos w słuchawce, mama nie powiedziała z kim będzie rozmawiał.
- Dzień dobry. Mango, telezakupy. Otrzymaliśmy z tego numeru zamówienie. Chce pan ten prysznic z hydromasażem czy bez? - powiedziałem skrzeczącym głosem, uśmiechając się sam do siebie.
- Przepraszam, ale ja niczego nie... Charlie?
Mango telezakupy to był najczęstszy żart jaki wycinałem Silenie i jedyny, na który za każdym razem się nabierała.
- Ty żyjesz?
- Dzięki za entuzjazm i wiarę we mnie, tato - zaśmiałem się.
- Nie żeby coś, ale nie sądziłem, że pójdzie ci to wszystko tak szybko - tym razem on wybuchnął śmiechem.
- Cuda się zdarzają.
- Jak ci tam jest, już wróciłeś?
- Tak, ale niestety nie na długo.
- O czym ty mówisz? - w jego głosie wyczułem niepokój.
- Wróciłem z udanej misji, na której tylko rozwaliłem słońce, a twoja przyjaciółka Rachel, która z resztą kazała cię pozdrowić, wypowiada nową przepowiednię, w której mamy iść na nową misję, na której najprawdopodobniej zginę, fajnie, nie?
Cisza.
- Mówiłeś mamie?
- Nie.
- To dobrze, dostałaby zawału. Ona też ci pewnie nie powiedziała?
- O czym?
Westchnął.
- Chyba ja nie jestem dobrą osobą by cię o tym poinformować.
- Tato...
- Naprawdę, nie naciskaj. Chciałbym, ale nie mogę.
- Nic nie rozumiem.
- Przepraszam.
- W porządku. Nic się nie stało. I miło mi, że tak przejąłeś się tym, że umrę.
- Przestań, Charlie. To nie jest tak, że umrzesz. A jeśli umrzesz to umrzemy wszyscy.
- ... Czy ja o czymś nie wiem?
- Muszę kończyć, Hermes dzwoni.
- Tato, możesz mi to wyjaśnić?!
- Kocham cię, Charles... Wszystko będzie dobrze.
- TATO!
Cisza. Głucha cisza. Dźwięk zawieszenia połączenia. Ścisnąłem w dłoni telefon i rzuciłem go w błoto.
- O CO W TYM WSZYSTKIM DO CHOLERY CHODZI?!
Wrzasnąłem w niebo, z którego powoli zaczęły spadać krople deszczu. Nie zauważyłem kiedy dotarłem pod zbrojownię. Nie pamiętałem, co ja tam w ogóle robiłem. W głowie kołatało mi się tysiące myśli. Nacisnąłem klamkę masywnych drzwi i wparowałem do środka. Dzikim wzrokiem obrzuciłem pomieszczenie. Pełno zbroi walających się dookoła nadawało temu miejscu trochę mroczny klimat. Miecze, oszczepy i tarcze porozkładane były na dłuuuugim, drewnianym stole po środku salki. Jedna, wisząca na krótkim kablu żarówka oświecała pokój. Dookoła blatu stały cztery osoby. Wszystkie bardzo dobrze mi znajome. Victoria była lekko zdenerwowana i wodziła niespokojnym wzrokiem naokoło. Stała koło swojego chłopaka Jake'a, który obejmował ją spoglądając na mnie wyzywająco. Dziwny typek. Nadia wcale nie zauważyła mojego przybycia. Opierając się o jakiś rydwan ukradkiem spoglądała na Maxa, który jako jedyny powitał mnie uśmiechem. Nie byłem pewien co się właśnie stało, ale chyba wszedłem w sam środek zaciętej rozmowy, bo każdy z obecnych miał nieprzyjemny wyraz twarzy.
- Popatrzcie kto się zjawił - burknęła ozięble Vic przysuwając się bliżej Jake'a.
Poczułem ciarki na plecach, a twarz zalało mi gorąco.
- Pisałem ci, że przyjdę. Tylko trudno jest rozmawiać, kiedy atakuje cię wściekły kot twoich przyrodnich braci - powiedziałem z zaciśniętymi zębami.
- Trzeba było go zrzucić - prychnęła, a ja zmrużyłem oczy.
Nie dość, że wszyscy coś przede mną ukrywają, nie dość, że idę niedługo na pewną śmierć, to ona wyżywa się jeszcze na mnie za to, że zaatakował mnie kot.
- Dłużej już tego nie wytrzymam - syknąłem, czując gotującą się we mnie złość - O co ci znowu chodzi, co?
Zwróciła na mnie swoje niebieskie tęczówki pełne jakiegoś niezrozumiałego dla mnie wyrazu.
- O nic - powiedziała prawie niedosłyszalnie, ale te dwa słowa wbiły się we mnie jak groty strzał.
- Skoro O NIC to może przestałabyś traktować mnie jakbym zabrał ci ulubioną zabawkę?
- Co ty odstawiasz? - spytała i zrobiła krok do przodu - Powiedziałam, że nic się nie stało. To nie moja wina, że nie umiesz poradzić sobie z kociątkiem.
- Dobrze, w takim razie napuszczę kociątko na ciebie w nocy i zobaczymy jak ty sobie z tym poradzisz - warknąłem - Albo może lepiej?! Dam ci do telefonu mojego tatę! Niech on ci powie to, czego mi nie chce powiedzieć o mojej śmierci! A może to także się nie liczy?! - krzyknąłem czując mrowienie w karku, ziemia lekko zadrżała.
- Rozmawiałeś z rodzicami? - spytała ciszej, a ja dosłyszałem w jej głosie współczucie i lekkie wyrzuty sumienia.
- Rozmawiałem - odparłem dobitnie - I nie, nikogo nie pozdrawiają, ale za to każą przekazać, że jak ja umrę to umrą wszyscy, hura!
Nie wiedziałem co robię. W jednej chwili stałem w zbrojowni, w drugiej już biegłem przez pola truskawek czując drżenie w palcach i w ziemi. Byłem wściekły. Burza szalejąca na dworze nie stanowiła dla mnie żadnego problemu. Nie myślałem co robię. Czułem tak ogromną negatywną energię, że myślałem, iż rozwali mi żyły. A potem, wszystko ucichło tak nagle jak się zaczęło. Opadłem z sił. Wylądowałem na kolanach tuż przy wyjściu z Obozu Herosów. Tuż przy wysokiej sośnie, która niegdyś zwana była Sosną Thalii. Ukryłem twarz w dłoniach. Miałem ochotę się rozpłakać. I wtedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Obróciłem się, ale nie zobaczyłem tak jak się spodziewałem Victorii. Moja bezimienna siostra uśmiechała się do mnie jakby chciała powiedzieć "wiedziałam, że to się kiedyś stanie".
- Chodź ze mną, a wskażę ci prawdę... - szepnęła, a jej głos poniósł się echem po mojej głowie.
Zacisnąłem powieki, a gdy je otworzyłem, okazało się, że leżę na ziemi w zbrojowni otoczony czwórką znajomych. Byłem zmęczony i zziębnięty.
- Co się stało? - spytałem i poczułem ból w całym ciele.
- Pokłóciliście się - odparł Max spoglądając kątem oka na Vic - A potem zemdlałeś.
- Chodź... - powiedziała zachrypnięta blondynka podnosząc mnie lekko - Musisz usiąść. Nadia przyniosła gorącej czekolady. Napij się, a my w tym czasie... Opowiemy ci coś ciekawego.

* * *

Bunkier 9. Nigdy wcześniej nie widziałem bardziej cudacznego miejsca. Ukryty w głębi lasu schowek, do którego prawie nikt nie umie dotrzeć. Obszar, w którym swoje pomysły urzeczywistniali najwspanialsi geniusze spośród dzieci Hefajstosa. W tym wujek Leo. Przyjaciel rodziny... Jedyny, który nie działał mi na nerwy spośród tego całego mitycznego zbiorowiska.
Budynek, w którym się właśnie znajdowaliśmy przerastał najśmielsze oczekiwania. Był z 30 razy większy niż Wielki Dom Dionizosa. Mieścił się w niepozornej skale. Do jego ścian poprzyklejano pełno planów i fotografii. Na szafkach i stolikach, na blatach i maszynach porozstawiane były rozmaite modele i wszędzie walały się szkice. W kolejnych pomieszczeniach znajdowały się rozmaite pojazdy, narzędzia i machiny nie do opisania. Niektóre niedokończone projekty zdawały się spoglądać na nas i ciągnąć do pracy. Wszystko było tam tak perfekcyjne... A sprowadził nas tam Jake. Grupowy domku Hefajstosa. Dlaczego to akurat jemu powierzają takie tajemnice jak ta? Weszliśmy do kolejnego ogromnego pokoju i usiedliśmy na krzesłach wkoło stołu zagraconego mapami nieznanego pochodzenia. Była to chyba sala strategiczna. W rogu stał stary ekspres do kawy. Oparłem brodę na dłoniach i wpatrzyłem się w moich towarzyszy.
- Musimy sobie wszystko uporządkować - powiedziała wyniośle Victoria uśmiechając się  - Nie możemy iść na misję tak jak ostatnio nie mając bladego pojęcia co robić. Myślę, że dobrze będzie przez jakiś czas w tym celu spotykać się tu.
- Ekhem... - zacząłem - W takim razie... Mogę wiedzieć co oni tutaj robią? Bez urazy, Max.
Jake zacisnął pięści i spojrzał na mnie groźnie.
- Jake nas tu wprowadził, Jake nas pilnuje. A Max... Max ma krowie zdolności - wyszczerzyła się Nadia.
- I to nie może być przypadek, że pojawił się akurat w tym momencie, kiedy za niedługo zaczynamy misję - dodała Vic.
- I mam krowie zdolności - uśmiechnął się.
- Okej, czaję. To... Od czego zaczynamy szefowo? - przekrzywiłem głowę i spojrzałem na Vic, która uniosła zadziornie brwi i zaśmiała się.
- Może najpierw... Przeanalizujemy przepowiednię?
Westchnąłem cicho. Wiedziałem, że prędzej czy później do tego dojdzie, ale wtedy nie miałem na to najmniejszej ochoty. 
- Okej... - szepnąłem - Jak to leciało?
- Kolejną misją nie będziesz dowodził - prychnęła Nadia uśmiechając się - Misja przerwana będzie przegrana, gdy złoty ptak krąg zatoczy.
- Hm... Tu musi chodzić o naszą poprzednią wyprawę - powiedziałem.
- Równie dobrze może chodzić o czyjąś misję. Możemy trafić na innych herosów po drodze - odparła.
- No dobra, a co z tym ptakiem? - zapytała blondynka - To musi być jakiś symbol. 
- Na razie nie mamy wielu tropów by móc to rozszyfrować - odpowiedział Max.
- Jedziemy dalej? - spytałem.
- Szatańskie żebraczki niczym trojaczki okropny koniec zaskoczy - kontynuowała szatynka.
- To musi być jakoś powiązane z piekłem nie? Może chodzić o erynie czy... - zacząłem, a reszta spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem.
- Nieźle jak na półgłówka. Daleką wędrówkę zacznie moneta od przodków pradawnych wydana.
- Poprowadzi nas jakaś moneta? - wtrącił Max.
- Nie wiem... Co mamy dalej - spytała Vic spoglądając na Nadię.
- Stara tajemnica przez dziecko niechciane zostanie rozwiązana.
- Niechciane dziecko... Hefajstos? Hera zrzuciła go przecież z Olimpu - powiedział Jake chwytając się za podbródek. 
- Ale po co Hefajstos miałby rozwiązywać z nami jakieś stare tajemnice? - uniosłem brwi.
- Chyba, że chodzi o kogoś nam bliższego... 
Victoria nie skończyła. Nagle usłyszeliśmy głośne ŁUP i ziemia zadrżała. 
- Emm... Jake... Ten bunkier jest wstrząsoodporny, tak? - zerwałem się z krzesła.
Chłopak kiwnął głową, a kolejna eksplozja zwaliła go z nóg. 
- ZWIEWAMY! - wrzasnął Max i rzucił się do wyjścia.
Znalezienie drogi powrotnej zajęło nam trochę czasu. Gdy wypadliśmy na zewnątrz zobaczyliśmy coś strasznego. Dwójkę krzyczących i wrzeszczących blondynów, którzy tarzali się po ziemi płacząc... ze śmiechu. Moi dwaj genialni bracia bliźniacy urządzili sobie koło bunkra zabawę... Z Minotaurem skaczącym na skakance w roli głównej. Co ciekawsze pół-byk pół-człowiek miał ubraną różową spódniczkę baletową. Widok nie z tej ziemi. Gdy już otrząsnąłem się z szoku zachciało mi się śmiać. Wtedy poczułem jak ktoś ciągnie mnie za łokieć. Victoria wskazywała, żebyśmy już szli. Miałem zamiar pociągnąć za sobą Maxa, ale blondynka tylko pokręciła przecząco głową. Mieliśmy iść sami. Chwyciła mnie za dłoń i niezauważalnie wyciągnęła z pięcioosobowego tłumku. Szliśmy przez dłuższy czas w ciszy. Nie miałem bladego pojęcia o co chodzi nastolatce i w ogóle czemu reszta nie miałaby iść z nami, ale nie protestowałem.
- Twojemu chłopakowi by się to nie spodobało - odezwałem się po chwili spoglądając na nasze splecione palce.
- Wybacz - szepnęła i spłonęła rumieńcem puszczając moją rękę.
- Nie ma sprawy - odchrząknąłem - Powiesz mi gdzie i po co idziemy?
Rozejrzała się niespokojnie jakby spodziewała się, że ktoś zaraz nas zaatakuje, po czym usiadła na kamieniu.
- Co ci jest? - zapytałem zajmując miejsce koło niej - To wszystko przez tego szpiega, tak?
Pokiwała twierdząco głową.
- Boję się, Charles. Nie mam pojęcia co robić. Kiedy wstrząsnęło wtedy bunkrem myślałam, że zejdę. 
- Ej, nawet tak nie mów. Wszystko się ułoży, dobrze? - szepnąłem przytulając ją do siebie 
Po tym wszystkim co niedawno przeszliśmy rozumiałem jej strach. Nawet jeśli była córką bogini zwycięstwa i zawsze wszystko jej się udawało, to nie mogło znaczyć, że nie może się bać. Potrzebowała wsparcia, tak jak każdy heros, dla którego jeden z rodziców wcale nie ma czasu. Potrzebowała wsparcia, jak normalna dziewczyna stająca w obliczu śmierci. Potrzebowała wsparcia, tak jak każdy, nieważne jak silny. 
- Obiecuję, że przy mnie nic złego ci się nie stanie - powiedziałem pewnie zaciskając powieki i mając nadzieję, że to wszystko to tylko zły sen.
- Obiecujesz? - poczułem ciepłe łzy na swojej koszuli.
- Obiecuję - powtórzyłem całując ją w czoło.

~ ~ ~ 

Koniec!
Napisałam. Po długiej przerwie wracam w... Hmm... Może nie jest to WIELKI STYL, bo rozdział jest nudnawy, ale wracam w stylu xD Swoim stylu konkretnie z nowym stylem szablonu ^^
Muszę podziękować EVELINE DEE za zrobienie tego boskiego nagłówka *________*
Iiiii... Muszę podziękować wam za taką ilość obserwatorów. Jesteście cudowni :3
Nie przeciągając liczę na komentarze, bo to bardzo podnosi na duchu i pozdrawiam!
~ Kath .

sobota, 6 lipca 2013

Rozdział 15 - "Różowa pantera, złe dobre wróżki i opętana krowa"

Eee, nie wiem czy powinienem powiedzieć, że to już drugi tom tego co wam opowiadam. W sumie tamta przepowiednia nie dobiegła jeszcze końca, a nowa przepowiednia jeszcze nie zaczęła się spełniać. Uznajmy więc, że jest to tom 1 i 1/2.
Tego dnia siedziałem sobie od rana pod prysznicem. Głowa pulsowała mi jak oszalała i nie czułem się najlepiej. Trunek od dzieci Aresa tylko mi zaszkodził. Szorowałem dokładnie gąbką każdą ranę i zadrapanie. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego jak bardzo jestem posiniaczony. Wyszedłem z łazienki natrafiając na czujne spojrzenie mojej bezimiennej siostry. Czy nikt w obozie nie wie jak ona się nazywa? Przypatrywała mi się tak, że aż poczułem ciarki na plecach, więc prędko wciągnąłem przez głowę bluzkę. Podszedłem do lustra i przyjrzałem się sobie. Byłem wymizerowany. Przybyło mi parę mięśni, ale nie zrobiło to żadnej różnicy dla wygłodzonego ciała. Wyszło więc na to samo. Moje poczochrane brązowe włosy, po wysuszeniu były suche jak siano. Nie dziwię się z resztą. A pod niebieskimi oczami widniały cienie. Westchnąłem ostentacyjnie. Czułem się strasznie, ale mimo to nadal nie przypominałem żadnego z pozostałych dzieci Hadesa. Blondyni mieli szydercze spojrzenie i bardzo męskie (jak na nastolatków) rysy twarzy, a moja siostra... Po prostu zabijała wzrokiem. Cały jej mroczny styl powodował, że gdy znalazła się w pobliżu miało się ochotę uciec. No więc weźcie teraz prześpijcie spokojnie noc w takim towarzystwie. Można dostać małpiego rozumu! Chociaż... Nie wiem czy mi to jeszcze grozi.
Włożyłem buty i wyszedłem na zewnątrz. Powiało chłodem. Liczyłem na letnie i rześkie powietrze, takie jakie było przed moim wyjazdem na misję, ale rozwalenie słońca wszystko utrudniało. Trzeba się było zająć tym jak najszybciej. Mamy góra półtora miesiąca dopóki czarny świat sam się nie wykończy.  Ruszyłem do jadalni. Po drodze kiwnąłem ręką Nadii, która wyglądała jakby nie do końca wiedziała gdzie jest. Wczorajsza impreza chyba nie wyszła jej na dobre. Kiedy otworzyłem drzwi stołówki, Victoria złapała mnie za łokieć i wywlekła z budynku. Szła przede mną wyraźnie zdenerwowana, nadal nie puszczając mojej ręki. Zaciągnęła mnie aż pod skałkę wspinaczkową, po czym rozejrzała się na boki z trudem przełykając ślinę. Zwykle opanowana nastolatka wyglądała jak strzępek nerwów. Skubała krótkie spodenki ładnie podkreślające jej nogi. Po chwili odezwała się drżącym głosem bliskim płaczu.
- Jest sprawa.
Westchnąłem ciężko i spojrzałem w jej błękitne oczy. Oaza spokoju zamieniła się w sztorm. Powieki jej drgały. Nie użyła nawet tuszu do rzęs. Kiwnąłem głową zachęcając ją do mówienia.
- To przez tę całą misję. I przez to co mówiła Hekate. Ja... Ja nie wiem czy dam sobie radę.
Uniosłem brwi.
- Ty? Ty nie dasz sobie rady? Przestań, jesteś najodważniejszą dziewczyną jaką spotkałem. Sama jedna uwolniłaś boginię magii z pułapki grożącej śmiercią!
- To nie było tak - bąknęła.
No właśnie. To była sprawa, o której nie chciała mówić. Sformułowanie "uwolnienie Hekate", a używaliśmy tego często ostatniego dnia, stało się już naszym małym tabu.
- Poza tym... Mam bardzo złe przeczucia.
- Jakie?
Podeszła do mnie i ponownie rozejrzała się na boki. Nachyliła się, tak, że znowu poczułem zapach lawendy i szepnęła mi do ucha:
- Ktoś nas szpieguje.
Wzdrygnąłem się. Zerknąłem za siebie, ale nikogo nie ujrzałem.
- Jesteś pewna?
Kiwnęła głową.
- Te potwory, które nas atakowały... To nie są potwory z Hadesu, krainy twojego ojca. Nie mają tak czułego węchu na półbogów i sam widziałeś, że można je zniszczyć serem - tu lekko się uśmiechnęła, jak na wspomnienie dobrej komedii - Są zupełnie inne... Są mieszankami wielu zwierząt, a czasem nawet ludzi. One same nie zorientują się, że jakiś heros jest w pobliżu. Ktoś je na nas nasyłał.
- Ale kto?
- Tego przecież nie wiem, ale nie wydaje mi się, by mógłby być to ktoś z zewnątrz. To był ktoś, kto wiedział o tym jak przebiega nasza misja. To po prostu MUSIAŁ być ktoś z naszych. Chyba, że szpieg ma na serio dobry kamuflaż.
- Coś jak... Różowa pantera?
Trzepnęła mnie w ramię i zaśmiała się. Przez łzy. Nawet nie zauważyłem kiedy słone kropelki zaczęły kapać jej z policzków. Otarłem jej twarz dłonią i przytuliłem ją do siebie,
- Jesteś idiotą. Rozśmieszać kogoś w takiej chwili.
- Śmiech to najlepszy sposób na rozładowanie napięcia - westchnąłem - Spoko, damy sobie radę. Ten kot nie ma z nami najmniejszych szans. Ja go złapię. Jak byłem chłopcem grałem na komputerze w różową panterę. On nam się nie wywinie.
Nastolatka ponownie się zaśmiała odsuwając się. Wzruszyła ramionami i westchnęła ciężko.
- Dzięki.
- Do usług - wyszczerzyłem się - Musimy tylko powiedzieć Nadii.
- Nie ma sprawy, ale najpierw chodź. Czas na bitwę o sztandar.
Jęknąłem głośno.
- I... Coś ci powiem - podeszła bliżej i uśmiechnęła się - Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Tylko, proszę. Postaraj się tym razem nie sfajczyć obozu.


* * *



- Chcę się zamienić - oznajmiła Nadia patrząc groźnie na Jake'a.

Grupowy domu Hefajstosa, chłopak Victorii i kapitan mojej marnej drużyny w bitwie o sztandar zaśmiał się.
- Dlaczego niby chcesz się zamieniać? Z resztą dostaniecie nowego.
- Doskonale wiesz, baranie, że dopóki nie wiemy czyim synem jest Max, on nie powinien brać w tym udziału.
- Przypominam ci, że jest to bitwa DOMKÓW. A skoro nowy jest w domku Hermesa, to znaczy, że należy do was.
- Nie traktuj go jak psa - warknęła Nadia - Chcę się zamienić.
- Niby na kogo? - żachnął się.
- Daj mi domek Hekate i Hadesa, a ja ci oddam Hestię i Boreasza, proste.
Jake wybuchnął śmiechem.
- Hekate za Hestię jeszcze bym zrozumiał, ale mam ci oddać dzieciaki podziemia w zamian za jakieś wietrzne duszki?
"Co za cham" - pomyślałem mierząc drużynowego nienawistnym spojrzeniem - "Targują się nami jak niewolnikami".
- To czego chcesz za pana podziemi?
Podrapał się po podbródku.
- A może daj mi Nike?
- Przecież wiesz, że jestem tam tylko ja, idioto - mruknęła Victoria patrząc na niego z obrzydzeniem.
Chwila, ale czy to nie jest jej chłopak?
- Dobrze, ale jesteś córką zwycięstwa. To chyba odpowiednia cena za czwórkę Hadesiątek. Z resztą Nadia będzie miała wtedy cały komplet. Zeusa, Posejdona i jeszcze ich. To zdecydowanie odpowiednia cena.
- Nie jesteśmy towarem - burknąłem.
Victoria zacisnęła usta i spojrzała porozumiewawczo na Nadię.
- Ale to tylko jednorazowa zamiana - powiedziała stanowczo.
Osiłek oparł się na swoim mieczu.
- Okej, ale do Nike dorzuć mi jeszcze Apolla.
Teraz Nadia się zaśmiała.
- Upadłeś na głowę. Albo bierzesz Nike i Hestię albo nikogo.
- Wolę Nike i Boreasza.
Nadia zagryzła wargę, a niebo przecięła błyskawica. A mówią żeby nie nadużywać imion boskich.
- Stoi - wyrzuciła z siebie i zniknęła w szeregach swoich wojowników.
Przeszedłem na drugą stronę zdejmując hełm z niebieskim pióropuszem i podając go Victorii.
- Czy wy... - zapytałem biorąc od niej czerwony kask i wędrując wzrokiem do Jake'a.
- Kryzys w związku - odparła wymijając mnie.
No więc tak: zaczynamy bitwę o sztandar. Po ciemku. W lesie. Z pozamienianymi drużynami. Odnalazłem w tłumie pannę Meryguard. (O, ludzie jak to brzmi. Odnalazłem w tłumie pannę Wesoły Strażnik) Chwyciłem ją za ramię.
- Czy to jakaś nowa taktyka?
Zaśmiała się.
- Ty masz tylko wykopać pułapki w koło naszej flagi.
- Niby jak?
- Użyj swojej mocy, bezmózgowcu.
Stanąłem jak wryty w ziemię. Niby jak mam użyć swojej mocy? Udało mi się to tylko raz kiedy zaatakowało mnie dwanaście Nadii. Przełknąłem ślinę. No, to będzie ciekawie.


* * *



Bitwa rozgorzała już na dobre. Biegałem wzdłuż linii lasu ro rusz padając na ziemię i z całej woli wysilając swoje zmysły. Głowa mi już pękała. Na dodatek rozszalał się deszcz. Lodowate krople chłostały mnie po twarzy, gdy tworzyłem kolejne ziemne zapadnie. Koło mnie biegał Max trzymając tarczę i co 5 sekund krzycząc "Stary, ty to masz moc!", "Stary, weź mnie tego naucz!", "Ej, stary, patrz wiewiórka". Nie przydawał się na wiele. Był strasznie niezdarny, co chwila się przewracał i narażał nas na ciosy. Rozglądałem się na wszystkie strony i wtedy go ujrzałem. Sztandar drużyny przeciwnej był w miejscu, w którym najmniej się go można spodziewać. Tuż na skraju lasu, tak blisko nas! Podniosłem się i rozejrzałem na wszystkie strony. Może zdążymy go zabrać? Stanąłem na równe nogi i pognałem przed siebie słysząc za sobą, głośny krzyk Maxa. I wtedy ktoś skoczył mi na plecy. Ciało tak ciężkie, że poczułem się przez chwilę jakby spadła na mnie ciężarówka, ale po głośnym śmiechu rozpoznałem osobnika. Jake trzymał mi nóż przy gardle jakby zapomniał, że nie można się w tej grze zabić, ewentualnie poważnie uszkodzić.

- Słyszałem pogłoski, że przystawiasz się do mojej dziewczyny...
Szepnął, a mimo wszystko usłyszałem go wyraźnie. O czym ten idiota gada?
Chwycił mnie za szaty i podrzucił do góry. Wylądowałem na tyłku słysząc gruchotanie kości. "Jak ten debil złamał mi chociaż palec to przysięgam, że go posiekam". Wstałem prędko zdejmując sygnet i już ściskając w dłoni Xifosa. Spojrzałem uważnie na Jake'a. Ale... On wcale nie wyglądał jak Jake. Jego oczy były całe czarne i biło od niego takim gorącem, że poczułem pot na skórze.
- MAX! - wrzasnąłem licząc, że chłopak mnie usłyszy - ON JEST OPĘTANY!
Cisza. Tylko głuchy śmiech syna Hefajstosa. Uniósł swój miecz i natarł na mnie. Zrobiłem unik w lewo i przeciąłem mu kostkę. Ryknął gniewnie zwracając się w moją stronę.
- ZŁOTY PAN MUSI POWSTAĆ, A TY BĘDZIESZ JEGO PIERWSZĄ OFIARĄ.
- MAAAX!
Przeturlałem się w krzaki, gdy osiłek zwalił mnie z nóg i próbował przeciąć mi głowę na pół. Traciłem nadzieję. Ostatni raz zamachnąłem się na półboga i wtedy usłyszałem głośny, chłopięcy głos:
- είναι καταδικασμένη * !!
Jake spojrzał w tamtym kierunku i wypuścił broń.
- Muuuuuu - powiedział przybierając pozę krowy - Muuuuu.
Max podbiegł do mnie. 
- Nic ci nie jest?
- Nie... Ale... Jak ty... Co...
- Sam nie wiem - odparł patrząc na muczącego Jake'a - Ale nie podoba mi się to.
- Zachowuje się jak krowa.
- ZARAZ WY TEŻ TAK SKOŃCZYCIE! 
Spojrzałem na sztandar. Oblegało go całe stado zielonych nimf. 
- Które z was, gamonie wbiło tę flagę w naszą kochaną Niezapominajkę? Wiecie, że przez was nie żyje, tak?
- Eee... Ale przecież odrodzi się na nowo. To nimfa - powiedziałem niepewnie.
Prychnęły.
- Każdy heros to samo - rzekła wyrywając sztandar - Zabijmy to, niech się męczy i rodzi na nowo... ATAAAAAK!
Nie ma co. Chwyciliśmy opętaną krowę pod ręce i zaczęliśmy zwiewać przed stadem wróżek. Gnaliśmy przed siebie dopóki obaj nie opadliśmy z sił. Zatrzymaliśmy się tuż przed Wielkim Domem ledwo co siadając na stopniach.
- Muuuu - powiedział Jake, a ja zemdlałem.


* * *



Obudziłem się w obozowym szpitalu. Jasna lampa świeciła mi w oczy, a przy moim łóżku siedziała Nadia i Victoria.

- Nie spaliłem obozu? - zapytałem czując suchość w gardle.
- Nie - zaśmiała się blondynka - Ale doprowadziłeś do zrujnowania pokoju pomiędzy nimfami i herosami i zamieniłeś mojego chłopaka w krowę.
- Eee...
- Spokojnie, już po wszystkim. Jake znów chodzi na dwóch nogach. Ale dalej nie rozumiem co się stało? - zapytała Nadia.
- Najwyraźniej różowa pantera zahipnotyzowała Jake'a, którego pokonał Max zamieniając w opętaną krowę, a złe dobre wróżki wściekły się o sztandar, który krowa-jeszcze nie krowa Jake wbił w Niezapominajkę i musieliśmy zabrać krowę-Jake'a od złych wróżek, które nie wiem czy też nie nasłała różowa pantera - wyjaśniłem.
Vic się zaśmiała.
- O dziwo zrozumiałam.
- A ja nie - burknęła córka Aresa.
- Później ci opowiem. Kto wygrał bitwę?
- Jakby ci to powiedzieć... Nimfy - odparła blondynka uśmiechając się. 
- A gdzie Max?
- Śpi - dopowiedziała Nadia jakimś delikatniejszym głosem - Intryguje mnie ten chłopak.
Uniosłem brew.
- No właśnie. On sam w sobie jest zagadką. Jego rodzic go jeszcze nie uznał. Jest okropnym fajtłapą, a mimo to zamienia ludzi w krowy... Czuję, że znaleźliśmy zajęcie na jakiś czas. Przynajmniej dopóki nie ruszymy na kolejną samobójczą misję.
Westchnąłem ciężko i zamknąłem oczy. Ten jeden raz błagałem Morfeusza o sen. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.


* grec. w wolnym tłumaczeniu: "jesteś skazany", "bądź przeklęty" - przyp. aut.



~ ~ ~ 



Natchnęło mnie przez Destiny i to jej dedykuję ten rozdział :) Mam nadzieję, że wam się podoba.

Nie zmuszam do komentarzy, ale skoro już tu dotarliście moglibyście zostawić jakiś ślad.
Pozdrawiam!